Poszłam do lekarza. Dobił mnie do reszty. Wszystko na tle nerwowym, powiedział po zbadaniu i przepisał mi valium. Kiedy się przyznałam, dlaczego jestem taka roztrzęsiona, powiedział, że parę dni temu przyszła do niego taka właśnie młoda dziewczyna i zapytała, co ma robić, bo jest narkomanką. -1 co pan jej odpowiedział? – zapytałam.
– Żeby się od razu powiesiła-lekarz na to. W tej sprawie nie można pomóc. Dokładnie tak powiedział.
Kiedy po tygodniu Christiane zgłosiła się z powrotem do Narkononu, nie potrafiłam się nawet szczerze ucieszyć. Zupełnie jakby coś we mnie umarło. Wydawało mi się, że zrobiłam już wszystko, co leży w ludzkiej mocy. i nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie.
Tragedia robiła się coraz większa. Przez ten Narkonon Christiane zrobiła s/ę raczej gorsza niż lepsza. Całkiem się tam zmieniła. Pojawiło się w niej coś ordynarnego, odpychającego, straciła gdzieś swoją dziewczęcość.
Już w czasie pierwszych kilku odwiedzin w Narkononie byłam zaskoczona. Nagle Christiane zrobiła się dla mnie obca. Coś się skończyło. Dotychczas mimo wszystko była ze mną jakoś wewnętrznie związana, i nagle nic – pusto. Jak po praniu mózgu.
W tej sytuacji poprosiłam byłego męża, żeby zawiózł Christiane do Niemiec zachodnich. Ale on wolał ją zabrać do siebie. Twierdził, że już on sobie z nią poradzi. Jak nie zrozumie po dobroci, to nawet laniem.
Nie protestowałam. Nie widziałam już wyjścia. Tyle zrobiłam błędów, że nagle zaczęłam się bać, żeby ten wyjazd Christiane z Berlina nie okazał się ich dalszym ciągiem.
Zanim pojechaliśmy do domu, ojciec zaciągnął mnie jeszcze do swojej ulubionej knajpy na dworcu metra przy Wutzkyallee. Nazywała się „Schluckspecht”. Chciał mi zamówić jakiś alkohol, ale wypiłam tylko butelkę soku jabłkowego. Powiedział, że jeśli nie chcę umrzeć, to muszę teraz ostatecznie skończyć z narkotykami, a ja na to: – No właśnie, dlatego chciałam zostać w Narkononie.
Szafa bez przerwy grała jakiś głupawy przebój. Paru chłopaków stało przy automatach i stole bilardowym. Ojciec powiedział, że to wszystko są zupełnie normalni młodzi ludzie, i, że szybko znajdę tu nowych przyjaciół i sama dojdę do wniosku, jakie to było idiotyczne z mojej strony, że się narkotyzowałam.
Nawet nie chciało mi się tego słuchać. Byłam niesamowicie zła i wykończona, tak, że jedno, co chciałam, to być sama. Nienawidziłam całego świata i znowu zaczęło mi się wydawać, że Narkonon to były drzwi do raju, które ojciec właśnie przede mną zatrzasnął. Wzięłam Janie do siebie do łóżka i zapytałam: – Janie, czy znasz się na ludziach? – Odpowiedziałam za nią: – Właśnie, że wcale.-Janie szła do każdego merdając ogonem. Uważała, że wszyscy ludzie są dobrzy. Tego u niej nie lubiłam. Wolałabym, żeby na każdego najpierw warczała i była nieufna.
Kiedy się rano obudziłam, Janie nie zdążyła się jeszcze zsikać w pokoju i chciałam ją zaraz wyprowadzić. Ojciec już wyszedł do pracy. Chciałam otworzyć drzwi od mieszkania – zamknięte. Szarpnęłam za klamkę, z całej siły waliłam w nie ramieniem. Nie puściły. Zmusiłam się do zachowania spokoju, nie chciałam wybuchnąć. Myślałam sobie, że to niemożliwe, żeby ojciec mnie zamknął jak jakieś dzikie zwierzę. W końcu przecież wiedział, że jest też pies.
Latałam jak dzika po mieszkaniu i szukałam klucza. Myślałam, że gdzieś go przecież musiał położyć. No bo niech tak wybuchnie pożar. Zajrzałam pod łóżko, sprawdziłam na karniszach, nawet w lodówce. Ani śladu klucza. Nie miałam czasu się wściekać, bo trzeba było coś zrobić z Janie, zanim zaświni dywanową wykładzinę. Zaprowadziłam ją w końcu na balkon i nawet zrozumiała, o co chodzi.
Potem rozejrzałam się trochę po mieszkaniu, w którym byłam zamknięta. Trochę się tu zmieniło. Sypialnia była pusta, bo mama wzięła łóżka ze sobą. W dużym pokoju stała nowa wersalka, na której spał teraz ojciec. Był nowy kolorowy telewizor. Zniknął fikus i ten bambusowy kij, którym ojciec często mnie grzmocił. Zamiast tego był jakiś inny kwiat.
W pokoju dziecinnym dalej stała stara szafa na ubrania, w której otwierało się tylko jedne drzwi, bo inaczej by się rozleciała. Łóżko też trzeszczało przy najmniejszym ruchu. Myślałam sobie: czyli co, on cię będzie zamykał, a ty masz się zmienić w normalną nastolatkę, kiedy tymczasem stary nawet nie potrafi jako tako urządzić mieszkania.
Potem postałam z Janie na balkonie. Janie oparła przednie łapy na balustradzie i patrzyła jedenaście pięter w dół albo na ohydne bloki Gropiusstadt.
Musiałam z kimś pogadać i zadzwoniłam do Narkononu. Czekała mnie wielka niespodzianka. Zgłosiła się do nich Babsi. Czyli, że ona wtedy poważnie myślała o odwyku. Powiedziała, że dostała moje łóżko. Było mi niesamowicie smutno, że nie mogę być z Babsi w Narkononie. Gadałyśmy strasznie długo.
Jak wrócił ojciec, nawet się nie odezwałam. Za to on ględził, jak nakręcony. Zdążył zaplanować całe moje życie. Dostałam normalnie godzinowy plan na każdy dzień. Sprzątanie, zakupy, karmienie jego gołębi i czyszczenie gołębnika.
Ojciec miał gołębnik pod miastem, w Rudow. Miał zamiar kontrolować mnie telefonicznie. Na czas wolny zorganizował dla mnie moją dawną koleżankę, Katarzynę, prawdziwego dzieciucha, który zachwyca się paradą przebojów w telewizji.
Stary obiecał mi też nagrodę. Miałam z nim pojechać do Tajlandii. Bo ostatnio co roku latał do Tajlandii. Miał kompletnego zajoba na punkcie tych wycieczek. Oczywiście przede wszystkim z powodu tamtejszych panienek, no a trochę w związku z taniochą, jaka tam panuje. Oszczędzał na te wycieczki jak wariat. To był taki jego narkotyk.
Wysłuchałam sobie więc, co tam zaplanował, i pomyślałam, że na razie niech będzie, jak on chce. Zresztą, nic innego mi na razie nie zostało. Przynajmniej nie będzie mnie zamykał.
Następnego dnia zaczęło się od razu na całego. Wysprzątałam mieszkanie, zrobiłam zakupy. Akurat jak skończyłam, przyszła Katarzyna, żeby się ze mną przejść. Latałam z nią jak dzika, tak, że jak jej powiedziałam, że muszę jeszcze jechać do Rudow, żeby nakarmić gołębie, to już jej się nie chciało ze mną ciągnąć.
Tym sposobem miałam wolne popołudnie. Byłam niesamowicie napalona, żeby coś zaćpać, bo cały czas męczył mnie parszywy nastrój. Nie wiedziałam dokładnie, co to ma być. Pomyślałam sobie, czyby nie wyskoczyć na godzinkę do Hasenheide. To taki park w dzielnicy Neukölln. Tam się paliło hasz. Miałam ochotę na jointa.
Ale nie miałam forsy. Wiedziałam, gdzie ją znajdę. W takiej wielkiej butli po asbachu ojciec zbierał srebrne monety. Było tego ponad sto marek. Zapas na następną wyprawę do Tajlandii. Wytrząsnęłam z butli pięćdziesiąt marek. Na wszelki wypadek chciałam wziąć trochę więcej. To, co zostanie, mogę potem ewentualnie wrzucić z powrotem. Resztę dołożę, jak zaoszczędzę jakoś przy zakupach. Tak sobie myślałam.
W Hasenheide od razu nadziałam się na Pieta. Piet to ten chłopak z „Haus der Mitte”, z którym pierwszy raz w życiu paliłam hasz. Też już ćpał. Dlatego zapytałam, czy do Hasenheide też już doszła hera.
Zapytał: – Masz szmal?
Odpowiedziałam: – Mam.
On: – No to chodź. – Zaprowadził mnie do grupki kasztanów i kupiłam ćwiartkę. Zostało mi dziesięć marek. Poszliśmy do szaletu przy parku, Piet pożyczył mi swój sprzęt. Z niego też już zrobił się pazerny cwaniacha. Połowę towaru musiałam mu dać za strzykawkę. Oboje władowaliśmy po małej działeczce.
Читать дальше