Było mi niesamowicie dobrze. Ludzie z Hasenheide byli najfajniejsi ze wszystkich. Nie tacy wycwanieni, jak ćpuny z Kurfürstendamm. Bo tutaj głównie paliło się hasz. Ale były już i ćpuny. Ci od haszu i prawdziwe ćpuny leżeli sobie zupełnie spokojnie jeden obok drugiego. Na Kudammie haszysz był uważany za narkotyk dla smarkaczy i ci, co go używali, to było dno. Żaden ćpun z Kudammu się z takimi nie zadawał.
W Hasenheide obojętne było, co się bierze. Można było nawet nic nie brać. Nie miało to znaczenia. Właściwie chodziło o to, żeby się fajnie czuć, a ćpali ci, którzy chcieli. Były grupki grających na fletach i bongosach. Pełno też było kasztanów. Wszyscy byli jakby jedną wielką, przyjacielską wspólnotą. Wszystko to kojarzyło mi się w nastroju z Woodstock, bo tam musiało być całkiem podobnie.
Do domu wróciłam punktualnie, zanim jeszcze ojciec o szóstej przyszedł z pracy. Nawet nie zauważył, że jestem nagrzana. Miałam trochę wyrzutów sumienia z powodu gołębi, które nie dostały nic do żarcia. Pomyślałam sobie, że na przyszłość nie będę już ładować heroiny, bo w Hasenheide zupełnie wystarczy mi trochę haszu i nikt nie będzie mi przez to robił sęków. Nie chciałam już wracać do tych fatalnych ćpunów z Kudammu. Autentycznie mi się wydawało, że w Hasenheide uda mi się wyleczyć z nałogu.
Codziennie po południu przynajmniej na krótko wpadałam z Janie do Hasenheide. Bardzo jej się tam podobało, bo było pełno psów. Psy też były absolutnie przyjaźnie do siebie nastawione. Wszyscy lubili Janie i głaskali ją.
Gołębie karmiłam co drugi albo co trzeci dzień. Wystarczało w zupełności, pod warunkiem, że człowiek pozwolił im zapchać wola na ciasno i jeszcze trochę podsypał na zapas.
Paliłam hasz, jeśli ktoś mi trochę odkopsnął. A zawsze ktoś taki się znalazł. To też była jedna z różnic między tymi środowiskami, bo ci od haszyszu zawsze się dzielili, jak ktoś potrzebował.
Potem poznałam też bliżej tego kasztana, u którego pierwszego dnia kupiłam z Pietem towar. Któregoś razu położyłam się obok koca, na którym siedział z paroma innymi kasztanami. Powiedział mi wtedy, żebym się do nich przysiadła. Nazywał się Mustafa i był Turkiem. Reszta to byli Arabowie. Wszyscy gdzieś tak między 17 a 20. Właśnie jedli chleb z serem i melony i podzielili się ze mną i z Janie.
Mustafa tak jakoś mi imponował. Handlował herą. Ale niesamowicie imponował mi sposób, w jaki to robił. Nie było w nim nic z pośpiechu i rozlatania naszych niemieckich dostawców Mustafa wyrywał kępkę trawy i wkładał torebkę z towarem pod spód. Spokojnie mogli sobie robić obławę. Gliniarze nigdy by nic nie znaleźli. Jak ktoś chciał coś kupić, Mustafa najspokojniej w świecie dziobał scyzorykiem w ziemi, aż znalazł towar.
Nie sprzedawał odważonych paczuszek, jak dostawcy z „rynku”. Za każdym razem końcem scyzoryka nabierał mniej więcej ćwierć grama. Porcje były w porządku. To, co zostawało na ostrzu, zdejmował dwoma palcami i wolno mi było niuchnąć
Mustafa od razu powiedział, że ładowanie to do dupy sprawa. Jak się człowiek nie chce uzależnić, to może tylko niuchać. On i Arabowie tylko niuchali. i żaden nie był fizycznie uzależniony. Niuchali tylko wtedy, jak mieli akurat ochotę.
Nie zawsze mogłam niuchnąć to, co zostawało na nożu, bo Mustafa nie chciał, żebym się znowu uzależniła. Zauważyłam, że kasztany naprawdę umieją obchodzić się z narkotykami. Zupełnie inaczej niż Europejczycy. Dla nas, Europejczyków, herą to było coś takiego, jak kiedyś woda ognista dla Indian. Przyszło mi nawet do głowy, że ci ze Wschodu mogliby nas i Amerykanów wykończyć herą, tak jak kiedyś Europejczycy wykończyli alkoholem Indian.
Zaczęłam teraz poznawać kasztanów z zupełnie innej strony. Nie jako nachalnych amatorów dymanki, którzy dla Babsi, Stelli i dla mnie zawsze oznaczali ostatnie dno. Mustafa i Arabowie byli bardzo dumni. Bardzo łatwo można ich było obrazić. Mnie zaakceptowali, bo zrobiłam na nich wrażenie bardzo pewnej siebie. Mianowicie bardzo szybko wpadłam na to, jak z nimi trzeba. Na przykład nie wolno o nic prosić. Gościnność była dla nich ciągle jeszcze czymś bardzo ważnym. Jak człowiek czegoś chciał, to mógł sobie to po prostu wziąć. Obojętne, czy to były pestki słonecznika czy herą. Ale nie wolno było dać im odczuć, że się nadużywa ich gościnności. Na przykład nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby ich zapytać, czy mogę wziąć trochę hery do domu. To, co brałam, zużywałam od razu. Dlatego całkowicie mnie zaakceptowali, chociaż tak w ogóle nie mają za dobrego zdania o niemieckich dziewczynach. Doszłam do wniosku, że w paru rzeczach kasztany mają jednak przewagę nad Niemcami.
Wszystko było więc wspaniałe i bombowe i nigdy by mi nie przyszło do głowy, że jestem jeszcze ćpunką, aż do momentu, kiedy zauważyłam, że znowu jestem uzależniona.
Wieczorami odgrywałam przed ojcem nawróconą córkę. Często chodziłam z nim do knajpy „Schluckspecht” i, żeby mu było miło, wypijałam czasem małe piwo. Nienawidziłam żłopiącego towarzycha z tej knajpy. Z drugiej strony wciągnęłam się w to podwójne życie. Chciałam, żeby i oni mnie zaakceptowali. swoim późniejszym życiu, gdzie nie miało już być narkotyków, też chciałam się jakoś przebić.
Ćwiczyłam się na automatach i jak wściekła trenowałam grę w bilard. Skata też się chciałam nauczyć. Chciałam znać wszystkie męskie gry. Lepiej niż oni.
Jeżeli już mam żyć wśród takich ludzi, jak ci z knajpy, to i tu chciałam coś znaczyć. Nie tak, żeby każdy mógł mi dołożyć. Chciałam być najlepsza. Chciałam czuć się dumna. Tak jak ci Arabowie. Nigdy nikogo nie prosić. Nigdy nie czuć się gorsza.
Ale ze skata kompletnie nic nie wyszło. Miałam już inne zmartwienia, jak poczułam pierwszy lekki głód. Musiałam teraz koniecznie każdego popołudnia być w Hasenheide, no i musiałam mieć czas, bo nie mogłam iść do Mustafy po herę i od razu spadać. Musiałam mu pomagać w handlu i bez pośpiechu żuć pestki słonecznika, chociaż ojcowe gołębie już trzeci dzień nic nie dostały do żarcia. Każdego popołudnia musiałam jakoś pozbyć się Katarzyny, mojej opiekunki, potem sprzątanie, zakupy, w czasie kiedy ojciec zwykle dzwonił, musiałam być pod telefonem i wciąż wymyślać różne historyjki, kiedy mnie przyłapał, że nie byłam w domu. Znowu diabli wzięli dobry nastrój.
Potem przyszło to popołudnie w Hasenheide, kiedy nagle ktoś z tyłu zasłonił mi oczy. Odwróciłam się. Przede mną stał Detlef. Padliśmy sobie w objęcia, a Janie skakała na nas z radości. Detlef bardzo dobrze wyglądał. Powiedział, że jest czysty. Popatrzyłam mu w oczy i powiedziałam: – Tak, bardzo. Źrenice masz jak łebki od szpilek. – Ale faktycznie Detlef zrobił w Paryżu odwyk, przyjechał właśnie niedawno na dworzec Zoo i władował sobie działkę.
Poszliśmy do mnie do domu. Mieliśmy jeszcze czas do przyjścia ojca. Moje łóżko autentycznie za bardzo się kiwało. Położyłam kołdrę na podłodze i kochaliśmy się na niej cali szczęśliwi. Potem rozmawialiśmy o odwyku. Chcieliśmy zacząć zaraz od przyszłego tygodnia. No bo oczywiście nie od razu. Detlef opowiedział mi, jak to z kumplem wyrolowali klienta, żeby mieć forsę na odwyk w Paryżu. Zwyczajnie zamknęli go w kuchni, zupełnie spokojnie zabrali mu książeczkę czekową na Europę i czeki sprzedali u pasera za 1000 marek. Bernd już wpadł. Detlef uważał, że gliny do niego nie dotrą, bo klient nie znał jego nazwiska.
Spotykaliśmy się teraz codziennie w Hasenheide, najczęściej szliśmy potem do mnie do domu i niewiele już rozmawialiśmy o odwyku, bo było nam ze sobą po prostu dobrze. Tyle, że coraz trudniej było mi to wszystko jakoś zgrać. Ojciec zaostrzył kontrole i absorbował mnie coraz to nowymi zadaniami. U Arabów musiałam mieć czas, żeby urwać też działkę dla Detlefa. Dla Detlefa chciałam mieć bardzo dużo czasu. Cały stres zaczął się od nowa.
Читать дальше