Pierwszy cios spadł na mnie już w trzy tygodnie po pierwszym odwyku, który Chnstiane przeszła w mękach razem z Detlefem w naszym mieszkaniu. W pracy odbieram telefon z policji, że Christiane została zatrzymana na dworcu Zoo i, że mam się po mą zgłosić.
Siedziałam przy biurku i drżałam na całym ciele. Co dwie minuty patrzyłam na zegarek, czy jest już czwarta. Nie miałam odwagi się zwolnić. Nie mogłam nikomu zaufać. Obie córki szefa chyba by mnie zjadły, jakby się dowiedziały o Chnstiane. Od razu zrozumiałam ojca Detlefa. Na początku człowiek bardzo się wstydzi
Na komisariacie Chnstiane miała aż zapuchnięte oczy, tak płakała. Policjant pokazał mi u niej świeży ślad po igle i stwierdził, że zatrzymano ją na dworcu gdzie stała w niedwuznacznych okolicznościach.
Początkowo nie wiedziałam, o jakie „niedwuznaczne okoliczności” mu chodzi. Zresztą, może po prostu nie chciałam wiedzieć. Christiane była autentycznie nieszczęśliwa, że znowu wpadła w nałóg. Jeszcze raz zrobiła odwyk. Bez Detlefa. Siedziała teraz w domu i wydawało się, że naprawdę się przejęła. Zebrałam się na odwagę i wprowadziłam w całą sprawę jej wychowawcę w szkole. Był przerażony i podziękował mi za szczerość. Powiedział, że nieczęsto rodzice się na to zdobywają i, że, jak przypuszcza, wśród uczniów jest znacznie więcej narkomanów. Zaofiarował się, że chętnie by Christiane pomógł, tylko nie bardzo wie jak.
Wszędzie było to samo. Obojętnie do kogo się zwróciłam, zawsze był to albo ktoś tak samo bezradny jak ja, albo ktoś, kto ludzi takich jak Christiane od razu spisywał na straty. Później często jeszcze przychodziło mi się z tym spotykać.
Powoli zaczęłam też dostrzegać, jak łatwo tej młodzieży wejść w kontakt z heroiną. Handlarze czyhali już na drodze do szkoły, przy Hermannplatz, w dzielnicy Neukölln. Myślałam, że się przesłyszałam, kiedy któregoś razu, jak byłyśmy z Christiane na zakupach, jeden z tych typów w mojej obecności ją zaczepił. Częściowo byli to robotnicy cudzoziemscy, ale zdarzał się też Niemiec. Christiane mówiła mi, skąd zna tych ludzi: Ten handluje tym, ten sprzedaje to, ten robi tamto.
Wszystko to wydawało mi się zupełnie zwariowane. Zastanawiałam się: gdzie my właściwie żyjemy?
Chciałam przenieść Christiane do szkoły przy Lausitzer Platz, żeby przynajmniej unikała tamtej trasy. Niedługo zaczynały się ferie wielkanocne i po feriach byłaby już w innej szkole. Miałam nadzieję, że w ten sposób wyrwę ją z tego środowiska, z tego niebezpieczeństwa czyhającego na dworcach metra. Był to oczywiście naiwny pomysł, zresztą i tak nic z tego nie wyszło. Dyrektor szkoły od razu zaznaczył, że bardzo niechętnie przyjmuje uczniów ze szkół takiego typu, jak ta, do której chodziła Christiane. A na to, żeby zrobił wyjątek, Christiane ma za słabą ocenę z matematyki. Z czystej ciekawości zapytał jeszcze Christiane, dlaczego chce zmienić szkolę. Kiedy mu odpowiedziała, że atmosfera klasy jest bardzo niedobra, dyrektor uśmiechnął się tylko: Klasa? Przecież w szkołach tego typu trudno mówić o prawdziwych klasach. Powiedział mi jeszcze, że to ciągłe rozdzielanie uczniów na najróżniejsze grupy przedmiotowe w ogóle uniemożliwia wytworzenie się jakiegokolwiek poczucia wspólnoty.
Trudno mi powiedzieć, Kto był bardziej zawiedziony, Christiane czy ja. Christiane stwierdziła tylko: Przecież to wszystko nie ma sensu. Jedyna moja szansa to terapia. Ale skąd ja jej wezmę miejsce? Telefonowałam po wszystkich możliwych urzędach. W najlepszym razie kierowali mnie do poradni dla narkomanów. Tamci z kolei upierali się, że Christiane musi przyjść do nich dobrowolnie. Niezależnie od tego, jak bardzo te poradnie były ze sobą skłócone jedni psioczyli na drugich – w tym punkcie byli zgodni. Dobrowolność jest podstawowym warunkiem leczenia. Inaczej nie ma szansy na pozytywny wynik.
Kiedy potem niemal na kolanach błagałam Christiane, żeby poszła do jakiejś poradni, od razu zaczynała wydziwiać: – Co ja tam mam do roboty? Przecież i tak nie będą mieli dla mnie miejsca. Nie będę do nich łaziła całymi tygodniami.
Co miałam robić? Gdybym siłą zaciągnęła Christiane do poradni, to musieliby złamać swoją zasadę. Z jednej strony rozumiem dzisiaj ich nastawienie. W tym czasie Christiane chyba rzeczywiście nie dojrzała jeszcze do poważnej terapii. Z drugiej jednak strony uważam, że takie uzależnione od heroiny dzieci, jak Christiane, mają prawo do tego, żeby im pomóc nawet wbrew ich woli.
Później, kiedyż Christiane było już często tak źle, że naprawdę gotowa była pójść dobrowolnie na bezwzględne leczenie, okazało się z kolei, że nie ma miejsc: okres oczekiwania sześć do ośmiu tygodni. Zawsze mnie wtedy zatykało. Pytałam tylko: – A co będzie, jeśli do tego czasu dziecko mi umrze? – No wie pani, przez ten czas powinna przychodzić do nas na rozmowy, żebyśmy mogli się przekonać, czyjej naprawdę zależy. Dzisiaj, patrząc na to wszystko z dystansu, nie mogę mieć do nich pretensji. Przy tak nikłej ilości miejsc na terapii, jakimi dysponują, z konieczności muszą dokonywać wyboru.
Tak więc nie mogłam uzyskać dla Christiane miejsca na leczenie, ale kiedy po feriach wielkanocnych wróciła do domu, myślałam, że go już nie potrzebuje. Wyglądała tak kwitnąco, jak nigdy. Myślałam, że teraz już naprawdę ma to za sobą.
Często pogardliwie wyrażała się o swojej przyjaciółce Babsi, która, jak twierdziła, za heroinę sprzedaje się starym chłopom. Mówiła, że nie wyobraża sobie, jak tak można, i, że tak bardzo się cieszy, że nie ma już nic wspólnego z tym całym środowiskiem, z tym bagnem. Wyglądało na to, że święcie w to wierzy. Gotowa byłam wtedy przysiąc, że mówi poważnie.
Już po kilku dniach znowu wsiąkła. Zorientowałam się po jej zwężonych źrenicach. Nie mogłam już słuchać tych jej wykrętów. – Co ty się ciągle czepiasz, wypaliłam tylko fajkę haszu – warczała do mnie. Zrobiło się bardzo niedobrze. Zaczęła teraz łgać w żywe oczy. Mimo, że ją przejrzałam. Zabroniłam jej wychodzić z domu, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Zastanawiałam się, czyjej nie zamykać, ale mieszkaliśmy na pierwszym piętrze i na pewno wyskoczyłaby przez okno. To było dla mnie za duże ryzyko.
Nerwy powoli zaczynały mi odmawiać posłuszeństwa. Nie mogłam już znieść tych jej skurczonych źrenic. Minęły trzy miesiące od momentu, kiedy przyłapałam ją w łazience. Co parę dni gazety donosiły o kolejnej ofierze heroiny. Najczęściej ledwie parę zdań. Było to już dla nich coś tak oczywistego, jak ofiary wypadków drogowych.
Obrzydliwie się bałam. Przede wszystkim dlatego, że Christiane przestała być ze mną szczera. Przestała się do czegokolwiek przyznawać. Te krętactwa doprowadzały mnie do rozstroju nerwowego. Kiedy czuła, że się wsypała, stawała się nieznośna i agresywna. Powoli zaczął się jej zmieniać charakter.
Drżałam o jej życie. Kieszonkowe – dwadzieścia marek miesięcznie – dostawała już tylko na raty. Ciągle był we mnie lęk: dam jej dwadzieścia marek, to kupi sobie porcję i może to być ta jedna za dużo. Z tym, że jest narkomanką, mogłam się jeszcze jako tako pogodzić. Wykańczał mnie lęk, że każda następna porcja może być dla niej ostatnia. Cieszyłam się, że w ogóle jeszcze wraca do domu. W przeciwieństwie do Babsi, której matka często dzwoniła do mnie cała we łzach, żeby zapytać, gdzie jest córka.
Żyłam w ciągłym napięciu. Kiedy dzwonił telefon, bałam się, że to policja, kostnica albo coś równie strasznego. Do dzisiaj zrywam się na równe nogi na dźwięk dzwonka.
Читать дальше