Był bardzo ostrożny. Odciął worek, nie przesuwając więcej kości. Fakt, iż palcami nie raz dotknął tego, co kiedyś było człowiekiem, zdawał się nie sprawiać na nim żadnego wrażenia. Ole wiedział jednak, że Tomas zawsze umiał skrywać uczucia. Jedynie Roza potrafiła przebić się przez jego pancerz.
Tomas wsunął nóż do pochwy i podniósł w rękach mokry brunatnoczarny tłumoczek. Ciekła z niego woda. Podał go przedstawicielowi władzy, który wyraźnie nie miał ochoty go wziąć. Zamiast tego starał się znaleźć klapę i wreszcie po kilku nieudanych próbach zdołał otworzyć torbę.
Wyciągnął na wierzch zardzewiałe narzędzia. Przy niektórych wciąż zachowały się drewniane rękojeści, z innych pozostały tylko dziwne nożyki, tak małe, że aż trudno było sobie wyobrazić, do czego można ich użyć.
Ole postąpił o krok naprzód.
– Dobry Boże! – westchnął ze zdumieniem, a sposób, w jaki wypowiedział te słowa, sprawił, że wokół niego zrobiło się jeszcze ciaśniej.
Przysunął się bliżej, a ci, którzy zagradzali mu drogę, rozstąpili się na boki.
– Poznajesz to? – spytał człowiek lensmana. Ole nie mógł powiedzieć, że tak jest, bo nigdy nie widział tych narzędzi. Ale czuł je w dłoniach. Nie oglądał ich oczami, a tylko dotykał koniuszkami palców wówczas, gdy jego oczy pozostawały niewidome.
– To nie są zwyczajne narzędzia – ciągnął funkcjonariusz, przyglądając się Olemu spod oka.
– To dłuta do snycerki, do rzeźbienia w drewnie – powiedział Ole i zwilżył wargi.
Nie mógł oderwać wzroku od tych nożyków. Usiłował sobie przypomnieć, jakie dokładnie słowa padły w tamten jesienny wieczór, kiedy bezradny leżał w łóżku przy kuchennej ścianie i słuchał, jak szwagier się pakuje. Nie wierzył, żeby te dłuta były w domu. Nigdy nie było o nich mowy.
– Wydaje mi się, że to narzędzia mojego szwagra – oświadczył.
Wśród mężczyzn poniósł się pomruk. Nagle wielu sobie przypomniało.
– Pedera Johansena – dodał Ole. – To się może zgadzać. On przecież zniknął już dawno temu…
Do Samuelsborg zbliżał się nieduży kondukt. Czterech mężczyzn i jeden szczupły chłopiec. Większa gromada została kawałek dalej, przy drodze wiodącej na podwórze. Zatrzymali się na dystans, okazując tym samym szacunek, lecz z wielkim zainteresowaniem przyglądali się zabudowaniom.
– Co się znów stało? – zdziwiła się Liisa, wyglądając przez okno w kuchni. – Dlaczego oni tu idą? Chyba nie po ciebie, Rozo?
– Ole ich prowadzi – odparła Roza i otworzyła wejściowe drzwi, by lepiej ich widzieć.
– Nie wpuszczaj przeciągu, bo dzieci się poprzeziębiają! – złajała ją Liisa. – Co to za ludzie, których tu ciągnie? Jeden jest chyba w mundurze. Czyżby prowadził tu do domu lensmana? On przychodzi po ciebie, wspomnisz moje słowa, Rozo!
Roza wyszła na schody i zamknęła drzwi, żeby Liisa była zadowolona. Wydawało się, że słyszy, jak bratowa ze środka wciąż zwraca jej uwagę, ale puściła to mimo uszu.
Liisa miała rację: jeden z nadchodzących ubrany był w mundur z błyszczącymi guzikami. Ale to nie był Perssen, który wybrał się do Altadalen, żeby nakazać Mattiasowi odwrócenie się od grzechu i przyzwoite życie. Ten mężczyzna był młodszy, Roza go nie znała. Ale też i przez kilka lat jej tu nie było, uświadomiła sobie.
Poznała natomiast szczupłą, sprężystą jak wierzbowa witka postać Tomasa. Szedł w skórzanej lapońskiej kurcie, z gołą głową. Ogorzały, czarnowłosy, w szerokim pasie na biodrach. Teraz, gdy nie musiał zarabiać na chleb w kopalni, wyglądał znacznie lepiej. Zalała ją fala ciepłej sympatii, gdy patrzyła, jak Tomas zbliża się wraz z Olem i młodym człowiekiem w mundurze. Chłopiec z wahaniem kroczył za tymi trzema, on również nosił lapońską kurtę, ale wąskie chłopięce biodra przepasane miał jedynie sznurkiem.
Rozie przyszło do głowy, że to może być syn To – masa, lecz odrzuciła tę myśl natychmiast, gdy się pojawiła. Tomas nie miał synów dziesięcio – albo dwunastoletnich, a ten chłopiec musiał być co najmniej w tym wieku. Tomas powiedziałby jej, gdyby miał jakieś dziecko. Byli przecież dobrymi przyjaciółmi, byli sobie tacy bliscy.
Ale jemu i tak tej bliskości było za mało.
Świadomość tego piekła, lecz Roza nie mogła niczego zmienić.
Rzeczywiście przyszli do niej.
– Ty jesteś Roza Samuelsdatter? – spytał młody człowiek w mundurze.
Nawet z bliska Roza nie odnajdywała w nim nic znajomego. Mówił językiem mieszkańców tutejszych okolic, ale rysy twarzy pozostawały dla niej obce, nie mogła się domyślić, z jakiej rodziny pochodzi.
– Tak, to moja siostra – wyjaśnił Ole i stanął obok niej.
Objął ją za ramiona, a Roza dostrzegła powagę, malującą się na twarzach. Tylko chłopiec miał inną minę, u niego można się było doszukać podniecenia.
– Jestem Roza Samuelsdatter – odparła czystym głosem. Potrafiła mówić za siebie.
– Chcielibyśmy, żebyś coś zobaczyła – powiedział Ole, wierzył bowiem, że potrafi przekazać siostrze złe wieści delikatniej niż inni. – I może lepiej będzie, jak usiądziesz.
– A to dlaczego? – spytała Roza i dalej stała. Nie rozumiała rezygnacji w spojrzeniu Olego, nie pojmowała ukradkowych spojrzeń, jakie wymieniał z Tomasem. Gdy popatrzyła na Tomasa, w jego ciemnoniebieskich oczach błysnęło rozbawienie. Kącik ust delikatnie drgnął.
– Znaleźliśmy coś i chcielibyśmy, żebyś to obejrzała, Rozo Samuelsdatter – oświadczył człowiek lensmana, usiłując mówić równie sztywno jak uczeni w księgach, przybywający z południa, posiadający wykształcenie, tytuły i nazwiska, które nie kończyły się na „sen” albo „datter”.
Wysunął ręce w przód i pokazał, co w nich trzyma. Delikatnie ułożył to coś na górnym stopniu, tak by Roza musiała usiąść bez względu na to, czy chciała tego, czy nie.
Było to coś mokrego. Brązowego, oślizgłego i mokrego. Pachniało morzem i wodorostami. Roza wciąż nic nie mogła zrozumieć.
– Widzisz? – rzucił Ole ponad jej głową. Teraz również on się nachylił i rozgarnął kawałki tej dziwnej brunatnej rzeczy. Wyglądała na grubą skórę. Upłynęła dobra chwila, zanim Roza zdała sobie sprawę, że naprawdę patrzy na jakąś rzecz ze skóry. Prawdopodobnie na worek, na nieduży woreczek. Pewnie na taki, który zarzuca się na ramię.
Ole wyjął na wierzch drobne narzędzia. Niemal na wskroś przegniłe drewniane rękojeści, zakończone małymi zardzewiałymi nożykami. Ale to nie były noże. Noże wyglądają inaczej. Roza jednak bez najmniejszych wątpliwości wiedziała, że tych narzędzi można użyć do cięcia.
Brat podsunął je jej przed oczy. Trzymał kilka naraz, ułożonych jak rozpostarty wachlarz. Albo jak dłoń. J a k ręka kościotrupa. Zaczęła rozumieć, do c z e – go zmierzają.
– Poznajesz te noże? – spytał Ole. – Widziałaś je już kiedyś? Coś ci przypominają?
Mało brakowało, a spytałaby go, czy on ich nie pamięta, czy wcześniej ich nie widział. Nagle jednak uświadomiła sobie, że Ole rzeczywiście nigdy ich nie oglądał.
– To dłuta do rzeźbienia w drewnie – powiedziała zdecydowanie. Tego przynajmniej była pewna.
– Ile znałaś osób, które rzeźbiły w drewnie? – spytał Ole z rezygnacją.
– Może w Kopalni jest ich więcej – odparła Roza. To nie była jej sprawa.
– To narzędzia snycerza – oświadczyła z mocą, patrząc w oczy funkcjonariuszowi lensmana.
Ten nic nie odrzekł, tylko obrócił skórzany woreczek. Na tym, co kiedyś było klapą, można było dostrzec jakieś kształty. Cień zagłębienia w skórze, jakby wypalono w niej albo odciśnięto wzór.
Читать дальше