– Bardziej niż na czymkolwiek zależy mi teraz na spokoju – powiedziała Raija. – Na tym, żebyśmy byli blisko, żeby było spokojnie. Pragnę dobrego spokoju i chcę się nim dzielić. Z tobą. Chcę się nim dzielić z tymi, których nazywamy rodziną. Chcę tkwić przy tym, co jest nasze.
– Nasze… – Reijo pozwolił, by to słowo wyszło z jego ust. – Nie wiem, czy kiedykolwiek zostaniesz tylko Raiją od Reijo, nawet jeśli będziesz tego próbować, moja droga. Twego imienia nigdy nie łączono z moim w taki sposób.
– Jestem swoja własna.
Uśmiech Reijo przyfrunął do niej. Wyczuwał kolce, które ku niemu kierowała. Takie jak na rozpostartej płetwie karmazyna.
– Mikkal – Raija nigdy nie brzmiało dobrze w moich uszach – powiedział ze spokojem.
– Bo to nigdy nie było naprawdę rzeczywiste.
Ale ramiona, którymi go obejmowała, były rzeczywiste. Reijo żył już zbyt długo, żeby zastanawiać się i dziwić, dlaczego dzieją się różne rzeczy. Nadciągały różne chwile, a on wychodził im na spotkanie. Tylko to miało jakieś znaczenie. Uczestniczyć, być przytomnym, czuć i przeżywać.
Pocałunki miały smak sierpniowych moroszek. Cienie stawały się takie wyraźne. Wszystko się ze sobą łączyło.
Pierś go bolała, gdy obudził się tuż przed zapadnięciem kolejnej nocy. Z trudem usiadł, bolał go cały lewy bok. Roza musiała go podeprzeć. Pierwsze łyki ciepławej wody wypił chciwie, lecz więcej mu nie dala.
Pocałowała go w czoło, odgarnąwszy długą grzywkę, tej samej długości co reszta włosów. Kiedy je rozpuścił, wyglądał prawie jak dzikus.
– Nie wiedziałam, że taki z ciebie słabeusz, mój mężu – szepnęła mu do ucha.
Pośmiała się trochę.
– Oczywiście słyszałam, że takie rzeczy się dzieją – dodała.
– Bajki o duchach – mruknął. Roza kiwnęła głową i skubnęła go za płatek ucha.
– Nigdy w nie nie wierzyłam. Uważałam, że mężczyźni to mocne istoty, którym nie zaszkodzi trochę ciepła i namiętności.
Mattias westchnął z bezradności i błagał o jeszcze trochę wody.
Roza podała mu kilka łyków, ale nie więcej. Chyba lepiej zaspokoiłby pragnienie, zlizując rosę z trawy.
– Musisz odpocząć, Mattias – powiedziała Roza. Miała w oczach dziwny błysk. Może pojawia się on u kobiet, które kochają mężczyznę aż do śmierci. Może pochlebiło jej, że serce mu stanęło od jej pieszczot.
– Musisz mieć spokój, mój mężu. Mattias gotów był przysiąc, że Roza nie jest tak poważna jak powinna. Gotów był się założyć, że się z tego podśmiewa.
– Będę dla ciebie dobra. Będę cię dobrze traktować. Odpoczywaj. Zaczekam na ciebie, najdroższy Mattiasie. Naprawdę mnie wystraszyłeś…
– A dlaczego się zlękłaś? – szepnął. Gardło miał suche i obolałe. Nie pojmował, co jest tego przyczyną. – Czy ty nie jesteś czarownicą, Rozo Samuelsdatter? Czy nie potrafisz robić tego, o czym inni tylko marzą? Czy nie potrafisz wyrwać człowieka z objęć śmierci?
– Może i dobrze się stało, że dzisiejszej nocy miałeś za żonę czarownicę, Mattiasie Mattiassenie!
Uśmiechnął się.
– Mogłabyś być nieśmiertelna. Wdowa, panna młoda i znów wdowa w ciągu zaledwie kilku dni.
Roza się nie uśmiechała.
– Spodobałoby ci się to? – spytał. Zamknął oczy i zsunął się po poduszkach. – Nie chciałabyś być nieśmiertelna, Rosi?
– Coś ty powiedział? – szepnęła Roza przerażona. Ale Mattias nie odpowiedział. Już zasnął.
***