Bente Pedersen
Echo Przeszłości
Roza znad Fiordów 15
– Nie mogę dać wam ślubu – oświadczył pastor.
Mattias zmarszczył brwi i dłonią z wyraźnie zaznaczonymi ścięgnami przeczesał brązowoczarne włosy. Odgarnął długą grzywkę całkiem do tyłu, przez co opalone czoło wydawało się jeszcze wyższe niż w rzeczywistości. Ukazały się na nim pionowe zmarszczki.
– Według posiadanych przeze mnie dokumentów Roza Samuelsdatter wciąż pozostaje żoną Pedera Johansena – powiedział pastor, przerzucając stronice księgi kościelnej, a potem odwrócił ją w stronę pary siedzącej po drugiej stronie stołu, tak aby oboje mogli zobaczyć, co w niej zapisano. Z tego, co pastor wiedział, oboje umieli czytać.
– To, co zostało zapisane w księdze, nie jest żadną nowiną – odparł Mattias poirytowany, lecz wciąż jeszcze uprzejmy.
Odsunął księgę. Szczupłe palce splótł na kolanach, ten gest wstrzymywał go przed zaciśnięciem dłoni w pięści i przed uderzeniem nimi w stół albo w coś innego, czego mógł później żałować, ale ścięgna pod skórą wyraźnie mu drżały.
– Minęło już prawie sześć lat, odkąd Peder zniknął – westchnął Mattias z pozornym spokojem. – Gdyby żył, z pewnością teraz by wrócił – stwierdził i bez zmrużenia oka dodał: – Tu, w Kopalni, nikt już nie wierzy, że Peder Johansen żyje.
– A na czym opiera się to założenie?
– Po prostu takim już był człowiekiem – rzekł Mattias z naciskiem, nie patrząc na Rozę. – Solidny gość. Nie z tych, co to porzucają rodzinę. Ludzie uważają, że coś mu się przydarzyło. Wszyscy sądzą, że spotkało go coś złego. – Przez chwilę milczał, a potem dodał: – Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie opuszcza rodziny ot, tak sobie. Od niego zależał byt jego rodziny. To on utrzymywał Rozę, jej rodziców i niewidomego brata. I gromadkę dzieci, niezdolnych jeszcze do pracy. Peder nie był z tych, co by porzucili rodzinę.
– A może ciężar okazał się zbyt wielki dla młodego człowieka? – podsunął pastor i przelotnym spojrzeniem obrzucił kobietę, którą wciąż musiał uważać za małżonkę Pedera Johansena.
Znał krążące o niej historie. Wszyscy w dystrykcie znali opowieści o Rozie Samuelsdatter, zwanej również Rallar – Rozą. Jako człowiek i mężczyzna potrafił być może zrozumieć, że młody chłopak pożałował związku z nią do tego stopnia, iż podjął ów drastyczny krok, jakim było zniknięcie.
– Peder nie był z tych! – upierał się Mattias.
– Nie mam żadnego dowodu, który świadczyłby o tym, że Peder Johansen nie żyje – oświadczył ciężko pastor. – Nie mam żadnych dokumentów, które wskazywałyby, że małżeństwo pomiędzy Pederem Johansenem a Rozą Samuelsdatter przestało istnieć.
Żadna ze stron nigdy nie wnosiła o unieważnienie małżeństwa. Peder Johansen nie został uznany za zmarłego. Nie mogę i nie chcę udzielić wam ślubu, dopóki Roza przed Bogiem i przed ludźmi pozostaje żoną innego mężczyzny, i najgoręcej zaklinam was, abyście nie wstępowali w żaden bliższy związek. Oboje popełnicie wielki grzech, zarówno wobec siebie, jak i wobec Boga.
I Mattias, i Roza usłyszeli to, czego pastor nie wymówił na głos. Znaczenie niewypowiedzianych słów było aż nadto wyraźne.
Mattias skrywał uczucia, miał w tym wprawę. Prędko wstał i uprzejmie się pożegnał. Pilnował się jednocześnie, żeby nie dotykać Rozy, gdy wychodzili z gabinetu pastora. Ona sztywno dygnęła, a w oczach miała jakby woal, przypominający mgłę, która jesienią zawisa nad bagniskami. Mattias cieszył się, że nic nie powiedziała.
Długo milczeli. W milczeniu wsiedli do łodzi. Milczeli, gdy podnosił żagiel. W milczeniu wypłynęli daleko na fiord. Nie było nic do powiedzenia.
Wiem, jak umarł Peder. Widziałam jego martwe, podziurawione, okaleczone ciało. Widziałam płaczącą nad nim Fionę. Obejmowała go, to ona była wdową po nim. Obmywałam zwłoki, szykowałam je do trumny, zmywałam zakrzepłą krew ze skóry, która przybrała już białą barwę śmierci. Przeczesywałam palcami ciemnoblond włosy. Koniuszkami palców dotykałam rysów jego twarzy i w tym momencie przypomniało mi się, jak bliscy sobie kiedyś byliśmy.
Wciąż potrafię nucić psalmy, które śpiewaliśmy przy jego mogile. Wiem, jak wygląda jego kamień nagrobny. Wiem, gdzie leży. Znam widok, jaki się wokół niego roztacza, na wszystkie strony świata. Wiem, jak wygląda przy pięknej pogodzie, a jak wtedy, gdy huragany nadciągają od zatoki, skąd również najczęściej przychodzi deszcz.
Wiem, że Peder nie żyje. Ale nie mam papierów, których domaga się pastor. Nigdy ich nie zdobędę.
Peder Johansen nigdy nie umrze.
Jego śmierć nie zostanie zapisana w żadnym miejscu. Po prostu zniknął. Tak będzie.
Peter Johnson umarł, ale nigdy się nie narodził. Nigdy nie będzie żadnych dokumentów poświadczających jego urodzenie. Peder miał dwa życia.
Peder – Peter.
W jednym się urodził. To drugie wybrał sam. Uznaję jego prawo do tego wyboru, chociaż ten wybór kieruje resztę mego życia w stronę, na którą sama nigdy bym się nie zdecydowała, gdybym miała taką możliwość. Gdybym naprawdę mogła wybierać swobodnie. Ale nie jestem rozgoryczona. Mogę uważać to za coś w rodzaju wyboru. Przynajmniej tyle jestem mu winna.
Nie zdradzę tego, co wiem. Nic przez to nie stracę.
– A więc ślub nie był nam przeznaczony – stwierdził w końcu Mattias.
Roza uśmiechnęła się lekko. Lewy kącik jej ust zwisał, uśmiech ten więc skończył się gdzieś pomiędzy śmiechem a płaczem. Zmienił się w bezgranicznie smutny grymas na drobnej twarzyczce w kształcie serca. Ciężkie rude włosy związała w luźny węzeł na karku, kilka loków wyślizgnęło się jednak spod wstążek i szpilek. Wiatr bawił się nimi, snuł z nich jakby ognisty welon przed jej czerwonofioletowym policzkiem, na którym tak wyraźnie widać było delikatną tkaninę naczyń krwionośnych pod cienką skórą, pokrywającą poparzone kiedyś, gruzłowate ciało. Reszta jej twarzy pozostawała biała, przypominała zimową bladą maskę w obramowaniu jedwabistych ognistych nici.
– Już wcześniej zdarzyło mi się żyć w grzechu – powiedział Mattias, resztę pozostawiając jej fantazji.
… mnie też, pomyślała Roza.
W tej myśli zawierało się wiele bólu.
– Zastanawiam się, co się wtedy wydarzyło – ciągnął Mattias, kiedy zostawili już góry i ląd daleko za sobą. Teraz byli już tylko oni, fiord i niebo. I mewa, skarżąca się ochrypłym krzykiem. – To musi się dać jakoś wyjaśnić, Rozo. Po prostu nikt jeszcze nie próbował. Człowiek nie może ot, tak sobie rozpłynąć się w powietrzu. Nigdy o tym nie myślałaś? Nie dziwiłaś się? Nigdy nie zadawałaś sobie pytania, co się wtedy stało z Pederem?
– Peder przyłapał mnie z Jensem koło The House – powiedziała Roza krótko, na moment przypominając sobie o istnieniu Jensa Haldorsena. Temu wspomnieniu towarzyszył ten sam ból, który zawsze wdzierał się w jej duszę. Czy Jens był żywy, czy martwy, to się i tak nie zmieniało. Jens był jej radością, ale sprawiającą wielki ból. Radością, otoczoną udręką.
I właśnie udręka przetrwała. Ból. Radość była ulotna jak ukąszenia komara.
– Odszedł w gniewie – dodała sztywno. Siedziała prosto jak kołek, gdy o tym mówiła. To nie było przyjemne.
Читать дальше