– A czy nie macie trudności z… – Chciałem mówić o dzieciach z nieprawego łoża, właściwej przyczynie odosobnienia kobiet. Syn każdego mężczyzny musi być naprawdę jego synem. Jeżeli istnieje najmniejsza wątpliwość, scheda, nie mówiąc już o królestwie, zostają zagrożone. Szukałem odpowiedniego wyrazu w moim ograniczonym zasobie sanskryckich słów, wreszcie go znalazłem:
– … z zazdrością? Mam na myśli damy ucztujące tak jak tutaj. Roześmiała się. Była wesoła i młoda.
– Och, my znamy się nawzajem zbyt dobrze. Poza tym jesteśmy doskonale pilnowane. Jeżeli obcy mężczyzna zostanie odkryty w kobiecej części domu, nie mówiąc już o pałacu, zostanie wbity na pal, co mu się słusznie należy. Oczywiście, pospólstwo nie widzi nas nigdy. Dotyczy to również braminów. – Po chwili dodała: – Gardzimy nimi.
– Są bardzo uczeni – powiedziałem zachowując neutralność. Zdawałem sobie sprawę, że mimo mojego egzotycznego, perskiego stroju nie robię na niej większego wrażenia. Poza tym byłem bardzo spocony. Zanim skończyła się pora upałów, perski poseł zaczął się ubierać na modę indyjską.
– Czy jesteś żonaty? – spytała.
– Nie.
– Czy to prawda, że wy tam, na zachodzie, macie po kilka żon? Skinąłem głową.
– Tak samo jak wy.
– Ależ my nie. Doprawdy nie. Król musi się czasem żenić po raz któryś z czysto politycznych względów. Lecz mężczyźni naszego stanu żenią się zwykle tylko jeden raz.
– A więc co to za kobiety mieszkają w waszych haremach?
– Służba, niewolnice, konkubiny. Dla nas wzorem stosunków pomiędzy mężczyzną i kobietą są stosunki pomiędzy Ramą i Sitą. – Rama jest trochę podobny do homeryckiego Odyseusza, tyle że zawsze postępuje uczciwie w stosunku do innych. Tak jak Odyseusz i Penelopa, Rama i Sita są w zasadzie monogamiczni, i właśnie dlatego mężczyźni indyjskiego stanu rządzącego rzadko miewają więcej niż jedną żonę.
Po wspaniałym pieczonym młodym pawiu, ugarnirowanym piórami z jego ogona, król Bimbisara zaprosił mnie na spacer po ogrodzie. Kiedy opuściliśmy taras, służba wyniosła stoły, a goście zmieszali się ze sobą. Słychać było brzęk tłuczonych talerzy, hałas, do którego się musiałem przyzwyczaić w Indiach, gdzie służba jest równie niezdarna i niesprawna co sympatyczna i inteligentna.
Nawet w świetle księżyca ogród pałacowy mienił się kolorami. Ciepłe powietrze przesycał zapach jaśminu. W wysokich drzewach śpiewało nocne ptactwo. Pałac wyglądał jak kwadratowa srebrna góra. Wrażenie to potęgowały zaślepione okna.
Bimbisara chwycił mnie za rękę i poprowadził ścieżką, którą blask księżyca przemieniał w srebrną wstęgę.
– Cieszę się, że przybyłeś do nas.
– To dla mnie zaszczyt…
Starzec słyszał, ale nie słuchał; zwyczajem królów.
– Bardzo chciałbym wiedzieć coś więcej o Dariuszu. Ilu ma wojowników?
Nie spodziewałem się, że to oczywiste pytanie padnie tak szybko.
– W przeciągu trzydziestu dni, panie, może zebrać milion ludzi. – Odpowiadało to mniej więcej prawdzie. Nie dodałem, że większość to nieużyteczni wiejscy chłopcy. W owych czasach stała armia Wielkiego Króla składała się mniej niż ze stu tysięcy dobrze wyszkolonych wojowników.
Bimbisara podzielił w duchu podaną przeze mnie liczbę przez dziesięć, jak to było w zwyczaju.
– Ile ma słoni?
– Ani jednego, panie, ale lidyjska jazda…
– Nie ma słoni? Muszę mu posłać kilka. Mam ich tysiąc. Podzieliłem tę liczbę w duchu przez dziesięć.
– Na każdym słoniu – mówił dalej król – umieszczam sześciu łuczników w metalowej wieżyczce. Są tak zabezpieczeni, że nikt nie zdoła ich zabić. Potrafią zniszczyć każdą armię.
– Ale przecież można zabić słonia!
– Słonie też noszą zbroje. Są niezwyciężone. – To było ostrzeżenie dla Dariusza.
W środku ogrodu stał mały pawilon z szerokim łożem, na które opadł Bimbisara. Ja przysiadłem na skraju. Przez kratownice okien przenikało jasne światło księżyca i, jak stwierdziłem, grzało. Indie są jedynym krajem, w którym księżyc w pełni wydaje z siebie ciepło. Na szczęście na wzgórzach Radźagryhy nocą zawsze wieje lekki wietrzyk.
– Często tu przychodzę. – Bimbisara przeczesywał wszystkimi dziesięcioma palcami pachnącą fioletową brodę. – Tu nikt nas nie podsłucha. Widzisz? – Wskazał na cztery wykuszowe okna stanowiące ściany pawilonu. – Zauważę każdego, kto się zbliży.
– Przecież nikt nie szpieguje króla.
– Wszyscy szpiegują króla. – Bimbisara uśmiechnął się. W świetle księżyca wyglądał jak odlany ze srebra. – A król szpieguje wszystkich. Nic się przede mną nie ukryje w królestwie Magadha i Kosala.
– A w Persji?
– Ty będziesz stanowił moje oczy i uszy. – Zrobił uprzejmy ruch ręką. – Interesuje mnie król, który w tak krótkim czasie potrafi wystawić armię ze stu tysięcy ludzi. – Jego słowa potwierdziły, że istotnie podzielił podaną przeze mnie liczbę przez dziesięć. Nie skorygowałem go. Zacząłem mu opowiadać o różnych krajach, w których rządził Dariusz, lecz Bimbisara mi przerwał.
– Mój dziadek przekazał Cyrusowi posłanie podobne do tego, które przekazałem Dariuszowi. Nie otrzymał odpowiedzi.
– Może poselstwo do niego nie dotarło?
– Może. Ale o jedno pokolenie później armia Dariusza stanęła nad Indusem. Czyż była to może… spóźniona odpowiedź, panie pośle?
– Skądże! – Po czym mówiłem o tym, jak Dariusz miłuje pokój, jak bardzo podziwia Bimbisarę, o jego kłopotach z Grekami. Co było prawdą. Podczas gdy paplałem, starzec siedział nieruchomo, oświetlony księżycem, z półuśmiechem na zwróconej ku mnie połowie twarzy.
Opodal grali muzykanci. Przez jedno z okien widać było taras, na którym przed chwilą ucztowaliśmy. Tańczyła na nim grupa nagich dziewcząt. Z czasem polubiłem indyjskie tańce, które nie mają sobie równych na świecie. Choćby dlatego, że głowa tancerki porusza się naprzód i w tył w sposób, który, przysiągłbyś, jest niemożliwy. Ciało robi wrażenie całkowicie niezależnego od głowy, a ruchy bioder i brzucha są szalenie podniecające. Wiele tancerek zdobywa bogactwo, sławę i wpływy. Wiem o tancerce z Magadhy, która dorobiła się wielkiego majątku i zarządzała nim sama, nie narażając się na dolę czyjejś żony czy też konkubiny. Starano się o zaproszenia na jej przyjęcia, tak jak o zaproszenia do domu przyjaciółki Demokryta, hetery Aspazji.
– Czy Dariusz tak bardzo pragnie mojej przyjaźni, że wysłałby wojska, by pomóc nam rozbić federację republik?
– Na pewno tak. – Byłem podniecony. Bimbisara zagrał w otwarte karty. Wykombinowałem już sposób na pokonanie słoni. Boją się myszy. W decydującej chwili nasze oddziały wypuściłyby na nie tysiące tych gryzoni. Słonie uciekną w popłochu, a ja zostanę satrapą Wielkich Indii. Takim oddawałem się marzeniom.
– Może powinienem złożyć mu wizytę. – Bimbisara bawił się swoją brodą. – Ty masz się podobno udać do Kosali, do naszego drogiego brata Prasenadźita?
– Tak, panie. Wielki Król dał mi posłanie do króla Kosali.
– Prasenadźit to dobry człowiek, ale słaby. Moja żona jest jego siostrą i zawsze mówi, że któregoś dnia on straci swoje królestwo, ponieważ rządzenie w ogóle go nie interesuje. To naprawdę smutne. Za moich chłopięcych lat Kosala była najpotężniejszym państwem świata. Teraz jest nim tylko z nazwy. Królestwo upada przez arogancję jego notabli i zuchwałość złodziei. To, moim zdaniem, tragedia. – Uśmieszek króla przemienił się w uśmiech. Cudze tragedie tak oddziaływają na władców.
Читать дальше