– Satrapa jest w Takszaśili. Prosi o wybaczenie.
Przewieziono nas do pałacu namiestnika, drewnianej rudery z dziurawym dachem. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem jednocześnie przemoczony i zgrzany. Nieprzyjemne to uczucie, odczuwane przez ludzi z tej części świata w porze deszczowej.
Następnego dnia rozdzieliliśmy się. Skylaks pojechał w górę rzeki do Takszaśili, ja zaś udałem się w głąb lądu do królestwa Kosala i Magadha. Spieszyło mi się, cieszyłem się, że jestem wreszcie sam. Nie czułem strachu. Byłem głupi. Byłem młody. Demokryt uważa, że powinienem odwrócić kolejność tych określeń. Jako że pierwsze jest skutkiem drugiego. Ale nie będę aż tak nietaktowny, żeby powiązać ze sobą te rzeczy. W każdym razie przedstawiciel króla postarał mi się o wielbłądy, żywność i przewodników, a Karaka znał mniej więcej drogę.
Ruszyliśmy na północny wschód w kierunku Mathury, miasta położonego nad rzeką Jamuną. Sto mil na wschód od Jamuny płynie Ganges. Z północy na południe obydwie rzeki biegną równolegle do punktu znajdującego się pośrodku równiny Gangesu. Tam Ganges skręca ostro na wschód i właśnie na tym jego odcinku – gdy płynie z zachodu na wschód – leżą główne królestwa, republiki oraz najważniejsze miasta dzisiejszych Indii.
Czując się niemal Wielkim Królem, wyruszyłem w ulewny deszcz z Karaka u boku. Moja świta składała się z trzystu ludzi, pięciu konkubin i ani jednego eunucha. Jeszcze w Suzie Karaka ostrzegł mnie, że Indusi brzydzą się kastracją i nie stosują jej nawet u zwierząt Z powodu tego dziwnego uprzedzenia haremy strzeżone są przez bardzo starych mężczyzn i kobiety. Jest to na pozór nierozsądne, ale okazuje się, że żywotni starzy ludzie obojga płci są nie tylko czujni, lecz i nieprzekupni. Ostatecznie nie muszą myśleć o swojej przyszłości jak nasi młodzi i ambitni eunuchowie.
Jechałem na koniu, podobnie jak Karaka i moja osobista ochrona Pozostali albo jechali na wielbłądach, albo maszerowali po ścieżce, którą deszcze przemieniły niemal w koryto strumienia pełne gęstego, żółtego błota. Posuwaliśmy się naprzód powoli z bronią w pogotowiu. Lecz mimo że bandy rozbójników są prawdziwą plagą w Indiach, to w porze monsunu wolą na ogół siedzieć w domu. Trzeba być niezbyt mądrym i bardzo gorliwym posłem, żeby w taką pogodę wybrać się w daleką podróż w głąb lądu.
Zbrojne oddziały wojska zatrzymywały nas na każdej granicy, a zdarzało się to co najmniej raz dziennie. W tej części Indu znajdują się nie tylko liczne księstwa, lecz na dodatek każde z nich dzieli się na kilka półautonomicznych krajów, których główny dochód stanowi myto płacone przez karawany. Jako poseł Wielkiego Króla byłem zwolniony od wszelkich opłat, ale wolałem zawsze coś nie coś zapłacić. Na skutek tego przydzielano nam często gwardię honorową, która towarzyszyła nam do następnej granicy. Przypuszczam, że skutecznie odstraszała rozbójników.
Tylko silny władca potrafi uczynić kraj bezpiecznym dla podróżnych, a w tamtych czasach był w całych Indiach tylko jeden potężny król – król Magadhy, Bimbisara, na którego dworze miałem przebywać. Mimo że Kosala, którą rządził Prasenadźit, to większe, starsze i bogatsze królestwo, on sam okazał się władcą słabym, a jego kraj wielce niebezpieczny dla podróżnych.
Jechaliśmy przez dżunglę przy akompaniamencie skrzeku jaskrawych papug, bezgrzywe lwy uciekały, gdy zbliżaliśmy się do nich. Raz spojrzałem w górę i zobaczyłem skulonego na gałęzi tygrysa. Patrzyłem prosto w jego jasne, słonecznozółte oczy, a on patrzył w moje. Przeraziłem się. On tez. Nagle zniknął w zielonej, wilgotnej ciemności jak zjawa albo sen.
Najniebezpieczniejsze z indyjskich zwierząt są dzikie psy Żyją stadami. Są nieme. Nie ma przed nimi obrony. Nawet szybsze od nich zwierzęta w końcu im ulegają, bo stado ściga dzień i noc jelenia, tygrysa czy nawet lwa, aż ten zmęczy się i padnie, po czym rzuca się na niego w zupełnej ciszy.
Tuż za opuszczonym miastem Rana Ghundai zauważyłem szereg jam wykopanych regularnym półkolem po jednej stronie błotnistej ścieżki. Kiedy zapytałem Karakę, co to jest, powiedział:
– Każdy pies kopie sobie własną jamę, włazi do niej i zasypia. Albo czuwa. Widzisz te błyszczące ślepia? – Poprzez strugi deszczu widziałem świecące oczy dzikich psów. Śledziły każdy nasz ruch.
Tego wieczoru eskorta opuściła nas dość raptownie tuż pod bramami Rana Ghundai.
– Uważają – powiedział Karaka – że tym mieście straszy.
– A jak jest naprawdę? – zapytałem.
– Jeżeli nawet straszy – rzekł uśmiechając się – to są to duchy moich pobratymców. I nic nam złego nie zrobią.
Ruszyliśmy szeroką aleją prowadzącą na główny plac miasta, zbudowanego przez pierwotnych mieszkańców Indu na wiele tysięcy lat przed przybyciem Arjów. Rana Ghundai ze swoimi domami z wypalanych cegieł i prostymi, szerokimi alejami jest bardzo podobne do Babilonu. Na zachód od niego wznoszą się ruiny cytadeli, którą zburzyli Arjowie, po czym z nieznanych przyczyn wypędzili mieszkańców, i od tego czasu miasto stoi puste.
– Wznieśli to miasto ludzie zwani Harappejczykami. Przypuszczam, że ci, którzy nie zostali zabici, powędrowali na południe – powiedział Karaka z goryczą.
– Ale to było tak dawno.
– Trzydzieści pięć pokoleń temu to dla nas wcale nie dawno.
– Mówisz prawie jak Babilończyk – zauważyłem, co uznał za komplement.
Tuż przed zachodem słońca rozgościliśmy się w dużym budynku, dawnym spichlerzu. Jego stary dach kryty dachówką był w lepszym stanie niż nowy dach pałacu namiestnika w Patali, ale mimo to belki stropu zdawały się niebezpiecznie uginać. Wypędziliśmy stadko rozwścieczonych małp, po czym kazałem rozstawić sobie namiot w głębi sieni. Następnie rozpalono ogniska i przygotowano wieczerzę.
Od pewnego czasu Karaka przyzwyczajał mnie do indyjskich potraw; szło to powoli, gdyż jestem ostrożny w sprawach kulinarnych. Z początku krzywiłem się na mango, ale ananas od razu mi smakował. Przypadła mi do gustu również indyjska kura, ptak o bardzo białym mięsie i tak oswojony, że Indusi hodują go nie tylko dla jaj i mięsa, lecz także dla piór na poduszki Ptaki te należą do tego samego gatunku to te, które Grecy nazywają perliczkami i które obecnie tak chętnie jada się w Atenach. W zasadzie jadałem tylko z Karaką. Przede wszystkim dlatego, że perscy dowódcy wolą jeść we własnym towarzystwie, a poza tym reprezentowałem Wielkiego Króla i na mnie spływała część jego majestatu.
– Widzisz, jak wspaniałą mieliśmy kulturę. – Karaką wskazał na olbrzymią sień. Ale ja myślałem tylko o uginających się belkach sufitu.
– Imponującą. – Zgodziłem się.
– Wznieśliśmy to miasto tysiąc lat przed przybyciem Arjów. – Karaką chełpił się, jak gdyby sam to zrobił. – Byliśmy budowniczymi, handlarzami, rzemieślnikami. Om zaś mieszkali w namiotach, to poganiacze bydła, nomadowie… burzyciele.
Ilekroć pytałem Karakę czy kogokolwiek innego, o to, kim byli ci mieszkańcy Harappy, nie otrzymywałem jednoznacznej odpowiedzi. Mimo że ich książęta i kupcy używali cylindrycznych pieczęci, które toczyli po mokrej glinie, tworząc w ten sposób piękne pismo obrazkowe, nikt dotąd nie potrafił odczytać ich tekstów.
– Om czcili matkę wszystkich bogów – mówił dość niejasno Karaką – oraz rogatego boga.
Poza tym nie powiedział mi nic. W następnych latach dowiedziałem się, że mieszkańcy Harappy czcili tez różne zwierzęta – byka, węże zwane nagami i różne drzewa. Najpotężniejszym był, jak się okazało, bóg-wąz, a najgroźniejszym podobne do człowieka bóstwo, któremu zwisały z ramion dwa węże jak Zahhakowi.
Читать дальше