Na starość zaczynam wreszcie rozumieć dzieje naszego świata. Przez pewien czas tubylcza ludność Persji, Grecji i Indii próbowała obalić aryjskich bogów czy demonów. W każdym z tych krajów odrzuca się Zeusa-Mitrę-Brahmę. Ale ponieważ pospólstwo ateńskie żywi nadal wiele aryjskich przesądów, tylko nieliczni ośmielają się otwarcie kwestionować państwowe bóstwa. Prywatnie jednak ludzie ci albo odprawiają prearyjskie tajemnicze obrzędy albo idą za radykalnymi prorokami, takimi jak Pitagoras, bądź stają się ateistami. W Indiach sytuacja jest prostsza.
W pełni doceniam rolę Zoroastra, który wskazał ludzkości nie tylko na jedność boga, lecz także na dualizm etyczny, na ciągłe ścieranie się dobra i zła, światła i ciemności. Prawda nie byłaby Prawdą bez Kłamstwa, a bez Prawdy nie można odrzucić Kłamstwa. W rezultacie każdy ludzki żywot stanowi pole walki pomiędzy jednym a drugim.
Demokryt dostrzega sprzeczność tam, gdzie ja widzę pełną jasność. Ale on spędza swoje dni w towarzystwie sofistów.
W Mathurze umieszczono nas w niewielkim, wygodnym drewnianym domu, będącym jakby miniaturową wersją medyjskiego pałacu w Ekbatanie. Niestety, w porze monsunu fetor mokrego drewna jest szczególnie przykry i niezależnie od ilości spalanego kadzidła w każdym pokoju czuć odór zgnilizny.
Pozostaliśmy w Mathurze dwa tygodnie. W tym czasie przybyli tam wysłańcy królów Kosali i Magadhy. Każdy z nich chciał, abym przyjechał najpierw do jego królestwa. Skoro byliśmy już w Kosali, Karaka uważał, że powinienem stawić się u króla Prasenadźita. Ponieważ jednak Bimbisara napisał do Dariusza, uznałem, że powinienem przede wszystkim udać się do Radźagryhy i jego zaszczycić swoją wizytą. Poza tym do Bimbisary należały kopalnie rudy żelaza, które tak interesowały Dariusza.
Wysłałem posłańca do Suzy, przedstawiając dotychczasowe wyniki mojej misji. Poczyniłem przygotowania do następnego etapu podróży: przeprawy przez Jamunę, potem spływu Gangesem do Benaresu. Martwiłem się, że gdyby Ganges nadmiernie wezbrał, musielibyśmy podróżować lądem, a nawet czekać w Mathurze do końca pory deszczowej. Rzeczywiście, okazało się, że zarówno Ganges jak Jamuna wezbrały, i trzeba było czekać. Padało bez przerwy, co mnie coraz bardziej przygnębiało. Natomiast Karaka wprost promieniał. Dla tych ludzi deszcz to życie.
Właśnie w Mathurze poznałem najbardziej znienawidzoną – a jednak często czczoną – osobistość w życiu religijnym ludzi.
Zwróciłem się do namiestnika, żeby pokazał mi różne świątynie i miejsca kultu w mieście. Zgodził się chętnie. Udawał nawet, że wie, kim był Zoroaster. Dzięki jego staraniom spędziłem kilka dni śpiesząc z jednej świątyni do drugiej. Nie wiem, dlaczego mi na tym zależało. Wszyscy aryjscy bogowie są tacy sami, niezależnie od imion, jakie noszą. Jest Agni, bóg ognia, i Indra, bóg burzy, a także bardzo popularne boginie-matki, których bałwochwalcze przybytki z pewnością znalazłyby uznanie Atossy. I tak dalej.
Pewnego dnia wczesnym rankiem uzbrojeni w parasole przechadzaliśmy się z Karaka po bazarach. Przed budą z wężami w plecionych koszach zatrzymał mnie nagle jakiś stary człowiek. Zamiast parasola dzierżył drewnianą laskę. Był przemoczony do nitki i nie zwracał uwagi na wodę, która zalewała mu ciemne oczy i ściekała z długiego nosa. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Zauważyłem, że ma białą, nie farbowaną brodę. Wreszcie zapytałem go:
– Chcesz jałmużny? Starzec potrząsnął głową.
– Chodź za mną – rzekł. Mówił językiem charakterystycznym dla ludzi z najwyższej kasty. Przechodząc przez rynek nie oglądał się za siebie. Zakładał widać, że będziemy posłuszni. Tak też i było. Przynajmniej raz ludzie nie gapili się na nas, ale na niego. Jedni robili znaki dla odpędzenia złych uroków, drudzy całowali skraj jego mokrego szala. A on wszystkich ignorował.
– Święty człowiek – powiedział Karaka jak zwykle przenikliwie. Poszliśmy za starcem przez ciasne, wąskie uliczki do dużego, kwadratowego domu z podwórcem w środku, na którym drewniana weranda osłaniała kilkanaście sporych otworów stanowiących wejścia do cel mnichów. Nawiasem mówiąc, był to pierwszy z wielu klasztorów, które miałem w Indiach odwiedzić.
Starzec zaprowadził nas do długiej, pustej izby. Kucnął na ubitej ziemi i dał znak, żebyśmy zrobili to samo. Była nieprzyjemnie wilgotna, tak jak wszystko w Indiach w tej okropnej porze roku.
– Nazywam się Gośala – oznajmił starzec. – Wiem, że przybyliście z Persji. Powiedziano mi, że wasz Wielki Król chciałby poznać naszą wiedzę. To dobrze. Ale muszę was ostrzec, że jest w tym kraju wielu krętaczy, którzy podają się za oświeconych, za mędrców i twórców świętych brodów. Bądźcie czujni i przekazujcie swojemu królowi tylko prawdę.
– A co jest prawdą, Gośalo? – Taktownie powstrzymałem się od wyjawienia mu, co jest prawdą.
– Mogę wam powiedzieć, co nie jest prawdą. – Od razu zrozumiałem, że stoję przed obliczem doświadczonego nauczyciela. Chyba rozumiesz, że nie miałem najmniejszego pojęcia, kim jest ów Gośala. Gdybym się orientował, dowiedziałbym się może więcej w czasie tego naszego pierwszego i jedynego spotkania.
– Dźiniści uważają, że człowiek staje się świętym albo przynajmniej zbliży się do świętości, jeżeli nie zabije żadnego stworzenia, nie kłamie ani nie goni za przyjemnościami. – Gośala wyliczył, czego czynić nie należy, zestaw zakazów wspólny dla wszystkich religii, które mają na celu oczyszczenie duszy czy też po prostu człowieka. Nawiasem mówiąc, n i e wychodzi to na jedno, ze względu na podstawowy dualizm świata. Dusza pochodzi wprost od Mądrego Pana. Ciało to materia. Jakkolwiek pierwsze przenika drugie, nie są tym samym. Pierwsze jest wieczne. Drugie przemijające.
– Ale ty, Gośalo, jesteś dźinistą. – Karaka doskonale wiedział, kim jest Gośala.
– Jestem dźinistą. Rozstałem się jednak z tym, który zwie się Mahawira. Uważają go za dwudziestego czwartego tirthankarę. Lecz nim nie jest.
– A ty? Czy ty nim jesteś? – Karaka był naprawdę zainteresowany.
– Nie wiem. I nie dbam o to. Kochałem Mahawirę. Byliśmy jak bracia. Nierozłączni. Razem przestrzegaliśmy ślubów. Przekazywaliśmy dawną mądrość. Potem ja zacząłem wgłębiać się w to, o czym ludzie zapomnieli, i wtedy musieliśmy się rozstać. Ponieważ teraz znam prawdę, muszę głosić ją każdemu, kto zechce słuchać.
– Oświadczyłeś przed chwilą, że powiesz nam tylko, co nie jest prawdą. – Szybko przypomniałem mu, co rzekł na początku.
– Afirmacja wynika z negacji. – Gośala był cierpliwy. – Nie jest prawdą, że każde żyjące stworzenie może osiągnąć świętość lub nirwanę, prowadząc uczciwe życie i dokładnie spełniając wszystkie śluby. Prawdą jest… – Gośala spojrzał na mnie surowym wzrokiem, co mnie zdenerwowało; był pogodny i twardy zarazem. -… Prawdą jest, że każdy z nas powstaje jako atom lub monada życia. Każda monada musi przejść przez osiem milionów czterysta tysięcy eonów, przez wszystkie rodzaje egzystencji, poczynając od atomu i przechodząc kolejno przez wszystkie żywioły: powietrze, ogień, wodę, ziemię, przez tak złożone całości jak skały, rośliny oraz żywe stworzenia różnych gatunków. Kiedy cykl trwający osiem milionów czterysta tysięcy eonów zostanie ukończony, monada wyzwala się i znika.
Musiałem wyglądać nader głupio, bo nagle Gośala, tak jak gdyby chciał dogodzić dziecku, wstał, wyciągnął zza pasa kłębek przędzy i potrzymał go w ręku.
Читать дальше