Warszakara opowiadał mi to wszystko z prawdziwą przyjemnością. Satysfakcję sprawiało mu przerażenie gospodarzy.
– Oczywiście, nigdy nie igramy z losem naszego króla. Za rumakiem podąża trzystu naszych najlepszych i najszlachetniejszych wojowników. Wszyscy jadą konno, lecz nie na klaczach! Ogierowi nie wolno sparzyć się z kobyłą przez cały rok, a i król przez ten czas musi zachować wstrzemięźliwość. Musi spędzać w cnocie wszystkie swoje noce leżąc obok najpiękniejszej ze swoich żon. Ale na razie jesteśmy tutaj. Jeżeli ogier wpadnie do Benaresu, wtedy ci dobrzy ludzie… – Warszakara uczynił szeroki gest obejmujący wicekróla i jego świtę – zostaną poddanymi króla Bimbisary, co, jak sądzę, nie sprawi im przykrości. Przecież nasz król jest ożeniony z siostrą ich obecnego władcy, króla Kosali.
– Będzie jak los zrządzi – westchnął wicekról.
– Jestem tutaj po to, żeby przekonać naszych przyjaciół, sąsiadów, kuzynów, bo widzisz, panie, my już traktujemy ludność Benaresu jak część rodziny Magadhy, żeby się nie buntowali, jeżeli ogier zdecyduje się wpaść do ich miasta i napić się wody z Gangesu.
W gruncie rzeczy niezbyt obiecujący początek misji poselskiej, pomyślałem, kiedy prowadzono nas do naszych komnat w pałacu wicekróla. Wojna pomiędzy Magadhą i Kosalą zaburzy z pewnością handel żelazem; bywa jednak i tak, że wojnę między dwoma potężnymi państwami rozstrzyga trzecie mocarstwo. Przed laty pewien indyjski król zaofiarował swoje mediacyjne usługi Cyrusowi i królowi Medów. Obydwie strony oczywiście odrzuciły ofertę. Ludzie z zachodu mogą podróżować na wschód, ale ludzie ze wschodu nie powinni się pchać na zachód!
Ze względu na handel żelazem miałem nadzieję, że rumak pozostanie w Jelenim Parku. Ze względu zaś na przyszłą sławę imperium perskiego wolałem, żeby poczuł pragnienie i napił się wody z Gangesu.
W dwa dni później ogier pogalopował na południe i Benares był uratowany. Rozzłościło to wprawdzie Warszakarę, ale z wysiłkiem udawał zupełnie spokojnego.
– Musisz, panie – powiedział do mnie nazajutrz – pójść ze mną do świątyni boga Agni. Jest podobny do waszego boga ognia i zechcesz niewątpliwie oddać mu cześć w jego indyjskim otoczeniu.
Nie oświeciłem ministra co do istoty Mądrego Pana. Postanowiłem rozmawiać o religii wyłącznie z braminami, świętymi ludźmi i królami. Interesował mnie jednak zasięg wpływów idei mojego dziadka poza granicami Persji.
Niesiono nas w pozłacanych lektykach do świątyni boga Agni całymi milami wąskich, krętych, nieprawdopodobnie zatłoczonych uliczek. Dotarliśmy do małego, brzydkiego budynku z drewna i cegieł. W drzwiach powitał nas uniżenie główny kapłan o ogolonej głowie, prócz długiego pasemka włosów na samym czubku. Miał na sobie szkarłatne szaty, w ręku trzymał pochodnię.
Obok wejścia do świątyni stał okrągły kamienny ołtarz pod baldachimem chroniącym go przed deszczem. Kapłan niedbałym ruchem podpalił oliwę pochodnią. Muszę przyznać, że oburzyło mnie to świętokradztwo. Święty ogień wolno zapalać jedynie w zacienionym miejscu. Może jednak ze względu na to, że od wielu miesięcy słońce nie ukazało się ani razu, całe Indie uznano za zacienione miejsce.
Wszedłem wraz z Warszakarą do świątyni, w której drewniany posąg Agniego błyszczał od zjełczałego masła. Bóg ten siedzi na baranie. W jednej z czterech rąk trzyma włócznię symbolizującą ogień, na głowie ma misterną drewnianą koronę wyobrażającą dym. Dalsze wizerunki boga Agni w tej świątyni ukazują go z siedmioma językami i jeszcze inaczej. Jak większość indoaryjskich bóstw przedstawia się go w wielu postaciach. W palenisku jest ogniem, na niebie błyskawicą. Ale zawsze pośrednikiem pomiędzy ludźmi i bogami, ponieważ ogień przenosi ofiarę z ziemi do nieba.
Uczestniczyliśmy w licznych obrzędach; większość z nich jest niejasna dla nie-braminów, między innymi dlatego, że kapłani używają archaicznego języka, którego ani Karaka, ani ja nie rozumieliśmy.
– Wątpię czy oni sami go rozumieją – powiedział później. Chociaż jego rodzice byli dźinistami, Karaka twierdził, że on sam oddaje cześć nagom, czyli wężom. W gruncie rzeczy Karaka był niewierzący.
Po godzinie śpiewnego mamrotania musieliśmy pić ze wspólnego pucharu coś bardzo niesmacznego. Posłusznie łyknąłem raz. Skutek był piorunujący i nieskończenie silniejszy od działania haomy. Ponieważ jednak nie uznaję wedyjskich bogów, sny na jawie nie miały związku z odbywającym się przed moimi oczami ceremoniałem. Mimo to w pewnej chwili zdawało mi się, że wszystkie cztery ramiona Agniego poruszają się i, dzięki takiej czy innej sztuczce, włócznia płonie.
Są w Indiach najrozmaitsi święci mężowie, najrozmaitsi nauczyciele i wielu z nich to postacie jednocześnie fascynujące i niepokojące. Wielu nie uznaje bogów wedyjskich i życia po śmierci. Zgodnie z religią wedyjską grzesznicy trafiają do piekła, zwanego Przybytkiem Prochu, podczas gdy ludzie dobrzy wstępują do świata zwanego Przybytkiem Przodków, i to wszystko. Obecna generacja świętych ludzi wierzy w wędrówkę dusz, co jest prawdopodobnie koncepcją niearyjską. Niektórzy z tych świętych wierzą, że proces ów może zostać zatrzymany; inni, że nie. Wielu z nich w ogóle nie interesuje się tą sprawą; nadaliby się doskonale na uczestników biesiad Aspazji.
Skoro indoaryjscy czciciele demonów uznają ogień za zjawisko boskie, gdyż trawi on ciemności, nie miałem nic przeciwko udziałowi w owej ceremonii w Benaresie. Indusi nazywają wypity przeze mnie płyn somą. Wywołuje halucynacje i jest niewątpliwie odmianą naszej haomy. Niestety bramini, podobnie jak i nasi magowie, lubią otaczać się tajemnicą, nie poznałem więc ani sposobu przyrządzania, ani składników tego napoju. Wiem, że w pewnej chwili widziałem – a raczej wyobraziłem sobie – Agniego rzucającego ognistą włócznię prosto w sufit.
Słyszałem również bardzo wyraźnie słowa głównego kapłana o początku wszechrzeczy. Ku memu zdziwieniu nie mówił o żadnym tam kosmicznym jaju, o olbrzymie czy też o bliźniętach. Natomiast bardzo wyraźnie powiedział, że była taka chwila, kiedy niebyt nie istniał ani byt nie istniał.
Obraz ten pobudził moją wyobraźnię. Nigdy nie potrafiłem uświadomić sobie niebytu, prawdopodobnie dlatego, że coś, co istnieje, na przykład człowiek, nie potrafi pojąć stanu, w którym się nie istnieje.
– „Niebyt nie istniał wtedy ani byt nie istniał. Nie było też przestrzeni i nieba u góry.” *– Po każdym wersie tak zwanego Hymnu o stworzeniu kapłan uderzał w mały bęben, który trzymał w jednej ręce,
– „Co miało się ku życiu? Gdzie?* – Hymn mówi dalej o czasie, a właściwie o praczasie. – Śmierć nie istniała wówczas ani nieśmiertelność, pomiędzy dniem a nocą nie było rozłamu…”* Potem „mocą swego żaru”* – skąd, pomyślałem, wziął się żar? – powstała istota zwana Tym Jednym. „Lecz oto żądza powstała z początku stając się myśli najpierwszym wysiewem.”* Z Tego Jednego zrodzili się bogowie i ludzie, nasz świat, niebo i piekło. – Na koniec hymn przybiera bardzo dziwny obrót. – „Ale kto wie to wszystko – śpiewał główny kapłan – kto mógłby powiedzieć, skąd się zrodziła, skąd jest ta wysnowa? Bogowie się zjawili, gdy świat się wyłonił, a więc któż może wiedzieć, skąd wszystko powstało? I jak się zrodziła ta wysnowa bytów, czy kto ją zdziałał, czy też nikt nie zdziałał? Ten co na ziemię patrzy z najwyższego nieba, ten może wie o tym, a może też nie wie?”*
Читать дальше