Przez przeszło tysiąc lat aryjscy najeźdźcy śpiewali hymny o tak zwanej boskiej wiedzy; znane są jako wedy. Język wedyjski jest bardzo stary i różni się znacznie od współczesnych języków. Prawdopodobnie tą samą aryjską mową posługiwali się pierwotni Irańczycy, a wiele opowieści przypomina też perskie legendy, które po dziś dzień starzy ludzie recytują na jarmarkach. Są to opowieści o takich samych bogach i demonach, zawiłych zatargach wojennych i nagłych objawieniach boskości. Ciekawe, że najczęściej opiewa się w Indiach boga ognia, Agni.
W całych Indiach bramini dbają o zachowanie tych hymnów. Jednakże istnieje wśród nich dość ścisła specjalizacja. Jedni słyną ze znawstwa wedów, które dotyczą, powiedzmy, Mitry lub takich półbogów jak Rama, inni pilnują wyłącznie rytuału składania ofiar i tak dalej.
Mimo że bramini stanowią najwyższy aryjski stan, wojownicy często sobie z nich żartują, a nawet znacznie niżsi rangą społeczną ludzie otwarcie kpią z nich w pieśniach i przedstawieniach widowiskowych. Bramini uważani są powszechnie za leniwych, skorumpowanych i bezbożnych. Jak ja to wszystko dobrze znałem! Persowie dokładnie tak samo patrzą na swoich magów. Ale z drugiej strony bogów, którym służą bramini, traktuje poważnie wielu ludzi. Agni, Mitra, Indra mają swoich wyznawców, zwłaszcza wśród mniej wykształconych społeczności aryjskich.
Nie sądzę, żeby ktokolwiek na świecie orientował się dokładnie we wszystkich zawiłościach pomieszanych ze sobą religii indyjskich. W obliczu nieco podobnej sytuacji Zoroaster po prostu uznał wszystkie te bóstwa za demony i wrzucił do świętego ognia. Niestety, powracają często, zupełnie jak dym.
Podjechaliśmy do drewnianej przystani, chyba do samego centrum Benaresu. Padał ulewny deszcz. Namiestnik był uprzedzony o naszym przybyciu, toteż zostaliśmy powitani przez delegację przemoczonych do nitki dostojników. Pogratulowano nam bezpiecznej podróży. Dodano uprzejmie, że nikt nie podróżuje w porze deszczowej. Widocznie byliśmy ulubieńcami bogów.
Przyniesiono mi drabinę, żebym mógł wdrapać się na grzbiet słonia. Ponieważ po raz pierwszy zetknąłem się z tymi zwierzętami, poganiacz próbował mnie uspokoić, oświadczając, że są one równie inteligentne jak ludzie. Podejrzewam, że nie był najlepszym znawcą ludzi, ale faktem jest, że słonie reagują na wiele słownych rozkazów; są jednocześnie przymilne i zazdrosne, uważają poganiacza za swoją prywatną własność i gdy ten wykazuje najmniejsze zainteresowanie innym słoniem, wpadają w szał. Stajnia słoni przypomina najbardziej harem w Suzie.
Zasiadłem na grzbiecie zwierzęcia na czymś w rodzaju drewnianego tronu osłoniętego parasolem. Potem poganiacz powiedział mu coś do ucha i nasza podróż się rozpoczęła. Nigdy w życiu nie poruszałem się na takich wysokościach, toteż dopiero po dłuższym czasie odważyłem się spojrzeć w dół, na błotnistą ulicę; zgromadził się tam spory tłum, żeby obejrzeć posła z dalekiego zachodu.
Do niedawna na równinie Gangesu nikt nawet nie słyszał o Persji. Ale rozwijające się królestwo Magadha nie ma dobrych uczelni, więc najzdolniejsi młodzi ludzie wysyłani są na naukę albo do Benaresu, albo do Takszaśili. Takszaśila cieszy się oczywiście większą popularnością od Benaresu jako bardziej odległa, bo młodzi ludzie zawsze wolą być jak najdalej od domu. W rezultacie młodzi mieszkańcy Magadhy nie tylko dowiadują się w Takszaśili o potędze Persji, lecz także stykają się z Persami z dwudziestej satrapii.
W pałacu przyjął nas wicekról Benaresu. Mimo że był smagły jak Drawidowie, należał do stanu wojowników aryjskich. Kiedy się zbliżyłem, skłonił się nisko. Podczas gdy wygłaszałem swoją zwykłą przemowę, spostrzegłem, że drży jak wierzba na wietrze. Był niewątpliwie przerażony, co sprawiło mi głęboką satysfakcję. Niech się boją Dariusza – pomyślałem sobie – a także jego posła.
Gdy skończyłem moją wytworną orację, wicekról odwrócił się i wskazał na wysokiego, bladego mężczyznę z kosmykiem rudych włosów wystających spod turbanu ze złotogłowia.
– Panie pośle, oto nasz czcigodny gość, Warszakara, pierwszy minister króla Magadhy.
Warszakara zbliżył się do mnie z niezdarnością wielbłąda. Stojąc naprzeciwko siebie twarzą w twarz pozdrowiliśmy się na sposób indyjski przez kiwanie głową i uścisk dłoni – własnych dłoni. Bez fizycznego kontaktu ze sobą.
– Król Bimbisara oczekuje z niecierpliwością posła króla Dariusza. – Głos Warszakary zaskoczył mnie. Był niebywale cienki jak na tak wielkiego mężczyznę. – Król przebywa w mieście Radźagryha i ma nadzieję powitać cię tam, panie, jeszcze przed końcem pory deszczowej.
– Poseł Wielkiego Króla oczekuje z niecierpliwością spotkania z królem Bimbisara. – W tym czasie potrafiłem już prowadzić ceremonialną konwersację bez tłumacza. Pod koniec mojej misji w Indiach nawet uczyłem Karakę dworskiego języka.
Z początku zawsze mówiłem o Dariuszu jako o Wielkim Królu, ale kiedy dworzanie Bimbisary zastosowali ten tytuł wobec niego, zacząłem mówić o Dariuszu jako o Królu Królów. Tego już nie mogli przebić.
– Cóż za szczęśliwy przypadek – odpowiedział minister głaszcząc zieloną brodę – że znaleźliśmy się w Benaresie w tym samym czasie. Pragnę z całego serca towarzyszyć ci, panie, w podróży do Radźagryhy.
– Będziemy bardzo radzi. – Odwróciłem się ku wicekrólowi pragnąc wciągnąć go do rozmowy. Ale on patrzył z przerażeniem w oczach na Warszakarę. Widocznie nie ja, lecz ów przybysz z Radźagryhy tak przestraszył wicekróla i jego otoczenie.
Zaintrygowało mnie to, więc pomijając protokół zapytałem:
– Co sprowadziło ministra do Benaresu?
Warszakara obnażył w szerokim uśmiechu czerwone zęby. Żuł bez przerwy liście betelu.
– Jestem w Benaresie, żeby mieć oko na ogiera – odparł. -
Znajduje się teraz w Jelenim Parku za miastem. Podobnie jak my nie lubi pory deszczowej. Ale wkrótce znowu ruszy w świętą drogę i gdyby wkroczył do Benaresu… – Warszakara nie skończył zdania. Pokazał mi natomiast raz jeszcze wszystkie swoje jaskrawoczerwone zęby. Tymczasem ciemna twarz wicekróla zszarzała do tego stopnia, że wyglądała jak pokryta popiołem z dawno wygasłego ogniska.
– Czyj koń – spytałem – znajduje się w Jelenim Parku? I dlaczego jego droga jest święta?
– Prawdziwie wielki król co najmniej jeden raz. za swojego panowania składa ofiarę z konia. – Nie podobało mi się, że Warszakara użył przymiotnika wielki, ale nie zareagowałem. Pomyślałem, że będzie dość czasu, żeby go pouczyć. Oczami duszy widziałem już orła Dariusza, przemoczonego wprawdzie, lecz wznoszącego się nad całymi Indiami. – Wpędza się ogiera do wody za pomocą miotły. Następnie czterookiego psa musi zachłostać na śmierć syn ladacznicy. Jako aryjski kapłan, powinieneś panie rozumieć znaczenie tej ofiary.
Zachowałem uroczystą minę, choć nic nie rozumiałem.
– Zwłoki psa przepływają pod brzuchem końskim i płyną dalej na południe, gdzie żyją umarli. Potem wyciąga się konia z wody i pozwala mu hasać, gdzie tylko zechce. Jeżeli pobiegnie na obce terytorium, mieszkańcy tego kraju muszą się albo poddać naszemu królowi, albo walczyć o swoją niepodległość. Jeżeli złapią konia, to przyszłość króla jest poważnie… zagrożona. Jak widzisz, ofiara z konia to nie tylko jeden z naszych najstarszych obrzędów, lecz być może także najchlubniejszy.
Dopiero teraz zrozumiałem zdenerwowanie wicekróla Benaresu. Jeżeliby koń wpadł do miasta, jego mieszkańcy byliby zmuszeni albo uznać Bimbisarę za swojego króla, albo ruszyć do walki. Ale przeciw komu?
Читать дальше