Zawiły jak zwykle styl dyktatora wymagał interpretacji. Później Fan Cz’y powiedział mi, że, jak doniesiono właśnie tego dnia, święte miasto Czuanjou poddało się wojskom rodziny C’i i cytadelę rozebrano. Najbardziej ucieszył dyktatora fakt, że nie wywołało to żadnej reakcji po drugiej stronie granicy. Zbuntowany strażnik był stary. Zbuntowany Jang Huo podobno już nie żył. Nowego księcia Ci pochłaniały wewnętrzne problemy. Na razie państwo Lu i jego dyktator mieli moment wytchnienia. Chociaż wówczas nie wiedzieliśmy o tym, przyjęciem w „szałasie leśnym” baron K’ang uczcił sukces swojej długiej i zawiłej polityki zagranicznej i krajowej. Nominacja Konfucjusza na ministra stanu była symbolicznym, lecz pustym gestem, który miał ucieszyć wielbicieli Mistrza i położyć kres niezadowoleniu rycerzy i szlachetnych zatrudnionych w administracji państwowej.
– Wdzięczni ci też jesteśmy za pokazanie nam zachodniej metody wyrabiania metalu. Twoje imię, choć barbarzyńskie zostało już zapisane ze czcią w kronikach Lu. – Spojrzał na mnie, jakbym otrzymał właśnie z jego rąk bezcenny skarb.
Ze łzami w oczach podziękowałem za tak niezwykły dowód uznania. Słuchał przez chwilę, jak cyzelowałem jedno po drugim chińskie potoczyste zdania, niby garncarz nakładający glazurę. Gdy wreszcie przerwałem dla nabrania oddechu, powiedział:
– Chciałbym ponownie otworzyć szlak jedwabny do Indii.
– Ponownie, baronie?
– Tak. Nie jest to powszechnie wiadome, ale w okresie dynastii Czou, kiedy Syn Nieba spoglądał na południe z Szensi między nami a barbarzyńcami z doliny Gangesu odbywała się regularna wymiana handlowa drogą lądową. Potem nastąpiła ta długa… przerwa. Bez prawdziwego Syna Nieba nie wszystko jest tak jak dawniej. Wprawdzie nigdy nie zrezygnowano całkiem ze szlaku jedwabnego, lecz regularna wymiana ustała prawie trzysta lat temu. Otóż ja, tak jak mój szlachetny ojciec, zawsze utrzymywałem dobre stosunki z Cz’u, pięknym krajem na południe od nas. Znalazły może uznanie w twych oczach ogrody na wzór tych z Cz’u, jakie tutaj założyliśmy. To nic w porównaniu z całym Cz’u, które jest jednym ogromnym ogrodem nawadnianym przez Jangcy. – Baron dosyć dokładnie powiedział mi dzieje Cz’u. Z sercem trzepoczącym jak ptak w potrzasku udawałem, że słucham.
Wreszcie dyktator przystąpił do sprawy.
– Teraz, kiedy mamy spokój w państwie i poza nim po części dzięki tobie, drogi przyjacielu, nasz książę zawrze traktat z księciem Cz’u i razem sfinansujemy wyprawę lądem do Indii, a ty przekażesz królowi Magadhy dary od naszego władcy.
Natychmiast, jakby za pomocą magicznej sztuczki, pokój wypełnił się kupcami. Byli wśród nich dwaj Indusi. Jeden z Radźagryhy, drugi z Benaresu. Powiedzieli mi, że przybyli do Chin morzem. Ich statek rozbił się na południe od Kuejczou. Utonęliby, gdyby nie ocaliły ich dwie spośród licznych syren, w które obfituje południowe morze. Stworzenia te żyją zarówno w morzu, jak i na ziemi, w każdym razie na odludnych skałach, gdzie robią piękne tkaniny z wodorostów. Syreny znane są z życzliwości dla ludzi i kiedy któraś płacze, najczęściej ponieważ porzucił ją żeglarz, z jej łez powstają nieskazitelne perły.
Omawialiśmy wszystkie szczegóły wyprawy. Z rozmowy z baronem K’angiem mogłem odnieść wrażenie, że podróż postanowiono podjąć wyłącznie w nagrodę dla mnie, za zasługi oddane rodzinie C’i, niebawem jednak odkryłem, że jest to zwykła chińska przesada. W rzeczywistości co najmniej raz do roku karawana wyrusza z C’i w stronę Lu, po czym podąża dalej na południe, do Cz’u. Na każdym postoju dobiera nowe towary. Zdałem sobie teraz z pewną goryczą sprawę, że mogłem opuścić Lu o całe lata wcześniej. Ale dyktator, trzeba mu oddać sprawiedliwość, chciał, żebym zarobił na podróż. Gdy to uczyniłem, pozwolił mi wyjechać. W sumie był to znakomity władca. Z całą pewnością.
Nie bardzo pamiętam, jak spędziliśmy resztę czasu w „leśnym szałasie”. Inaczej niż promieniujący radością Żan C’iu i Fan Cz’y, Konfucjusz wcale nie wydawał się uszczęśliwiony wysokim urzędem. Cy-lu był także ponury. Nie pojmowałem dlaczego, dopóki nie dotarliśmy do granicy miasta. Kiedy nasz wóz przejechał przez wewnętrzną bramę, strażnik spytał członka naszej eskorty:
– Kim jest ten znakomity starzec?
– To minister stanu – udzielił skwapliwie odpowiedzi łucznik. – Pierwszy Rycerz, Konfucjusz.
– Ach, tak. – Strażnik bramy się roześmiał. – Czy to ten, który wie, iż to, do czego dąży, jest nieosiągalne, a jednak w dążeniu nie ustaje? *
Twarz Konfucjusza nie zmieniła wyrazu, ale przeszedł go dreszcz, jak człowieka chorego. Głuchy Cy-lu nie dosłyszał, co powiedział wartownik, za to dreszcz nie uszedł jego uwagi.
– Musisz dbać o zdrowie, Mistrzu. To niedobra pora roku.
– Która jest dobra? – Konfucjusz był chory, jak się okazało. – I co to ma za znaczenie?
Konfucjusz skapitulował nie tyle wobec kanclerza, co wobec czasu.
W „leśnym szałasie” pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie rządził państwem. Miał nadzieję, że jeszcze na coś się przyda. Ale skończył się jego sen, że zaprowadzi ład w kraju rodzinnym.
Reszta lata upłynęła na przygotowaniach do podróży. Kupcom z Lu, którzy chcieli handlować z Indiami, nakazano zgromadzić towary w centralnym magazynie. Poznałem ich wszystkich i usiłowałem okazać się jak najbardziej przydatny. Obiecałem, że po przyjeździe do Magadhy postaram się uzyskać wszelkie możliwe uprawnienia na te czy inne surowce i wyroby. Chociaż wymiana handlowa z Indiami nie była jeszcze rozpowszechniona, kupcy chińscy mieli nader trafne rozeznanie, co cenią Indusi. Zawsze uważałem, że istnieje coś takiego jak pamięć plemienna, niezależna od tego, co przetrwało w przekazach ustnych czy piśmiennych. Niektóre wiadomości przechodzą z ojca na syna. Mimo że minęły trzy stulecia, odkąd przerwano regularne stosunki handlowe między wschodem a zachodem, większość chińskich kupców wie chyba od urodzenia, że jedwab, perły i futra, parawany z piór, nefryt i kości smocze są poszukiwane na zachodzie, gdzie pod dostatkiem znaleźć można złota, rubinów i korzeni tak pożądanych na wschodzie.
Markiz z C’i, wyznaczony na dowódcę wyprawy, odwiedził mnie latem. Dołożyłem starań, by zaimponować mu swoim powinowactwem z Adźataśatru, który według ostatnich nowin był teraz panem całej doliny Gangesu, prócz republiki Lićchawich. Na prośbę markiza zgodziłem się występować jako łącznik pomiędzy karawaną i rządem Magadhy. Wolałem nie poruszać kwestii, czy byłem nadal w łaskach u mojego popędliwego teścia, czy już nie. Nie miałem zgoła pewności, czy Ambalika i moi synowie jeszcze żyją. Adźataśatru może postradał zmysły. Na pewno, gdyby mu to strzeliło do głowy, mógł skazać mnie na śmierć za dezercję albo dla własnej przyjemności. Mądrzy Chińczycy mówili o nim zawsze z troską w głosie. – Nigdy nie było tak krwawego króla – powiedział Fan Cz’y. – Przez ostatnie kilka lat obrócił w perzynę wiele miast, wymordował dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.
Ponieważ wiedziałem, że Adźataśatru jest nawet gorszy, niż podejrzewają Chińczycy, podawałem go za lepszego, niż się obawiali. I tak przecież musieliśmy zaryzykować. Zresztą nie bez racji przekonany byłem, że otwarcie szlaku jedwabnego dla regularnego ruchu będzie mu na rękę. Nie zechce więc uniemożliwić handlu przez ograbienie i zamordowanie uczciwych kupców. Tak przynajmniej wmawiałem sobie i zdenerwowanemu markizowi z C’i.
Читать дальше