Szlifowany szarozielony kamień wnętrza jaskrawo odcinał się od czerwieni fasady. W samym środku sieni ogromna kolumna z czarnego marmuru w kształcie drzewa podtrzymywała sufit, na którym rozchodziły się promieniście belki z drewna lękowego wyrzeźbione na podobieństwo gałęzi obwieszonych wszelkiego rodzaju pozłacanymi owocami.
Na wprost głównych drzwi tkanina, błękitna jak pióra zimorodka, zasłaniała wejście do właściwego pałacu. Staliśmy zapatrzeni, aż niewidoczne ręce czy sznury odsunęły tkaninę na jedną stronę i ukazał się baron K’ang. Nasz gospodarz ubrany był skromnie, ale należycie. Powitał Pierwszego Rycerza należycie, choć bynajmniej nie skromnie; skłony głowy, gesty dłoni, podciąganie ramion, jakieś świszczące dźwięki zdawały się nie mieć końca. Najwyraźniej miało to być bardzo oficjalne, uroczyste i doniosłe spotkanie.
Konfucjusz odpowiedział wszystkimi właściwymi gestami, po czym baron zaprowadził nas do długiego krużganka skąd rozciągał się widok na piękne tarasowe ogrody. Zasiedliśmy do uczty obsługiwani przez dwanaście zdumiewająco pięknych dziewcząt z Cz’u. Stanowiły jak gdyby nieodłączną część umeblowania, a może nawet architektury, i oczarowały wszystkich, z wyjątkiem Konfucjusza. Mistrz siedział na honorowym miejscu przestrzegając należytych form. Lecz odwracał wzrok od usługujących. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że w Lu istnieje aż taki przepych. Pałac rodziny Ci w stolicy to gmach ogromny, ale też odpowiednio surowy, jak przystoi centrum administracyjnemu zbiedniałego państwa. Z sobie tylko znanych powodów baron postanowił pokazać nam tę stronę swego życia, z którą niewielu miało zaszczyt się zetknąć. Wywarła na nas wielkie wrażenie, zgodnie z jego intencjami. Konfucjusz był zgorszony – czy też zgodnie z intencjami barona? Do dziś nie jestem tego pewny.
Uczta była wystawna; piliśmy o wiele za dużo wina o zapachu miodu i ciemnej barwie nefrytu i jedliśmy potrawę za potrawą, podawane na sposób południowy. To znaczy dania gorzkie na przemian ze słonymi i z kwaśnymi, które przeplatały się z pieprznymi, na koniec podawano słodkie. Pamiętam gotowanego żółwia, gęś na kwaśno, potrawkę z kaczki, pieczone koźlę w sosie ze słodkich ziemniaków, suszone mięso żurawia z marynowanymi rzodkiewkami i słynną gorzko-kwaśną zupę, specjalność księstwa Wu.
Prócz barona K’anga i Konfucjusza wszyscy obżerali się wręcz przerażająco. Mędrzec i dyktator jedli powściągliwie i sączyli raczej, niż pili wino.
Pomiędzy kolejnymi daniami dziewczęta wykonywały nieopisanie kuszące tańce z Czeng przy akompaniamencie cytry, piszczałek, dzwonków i bębnów. Po czym urzekająco piękna dziewczyna z Wu zaśpiewała cykl pieśni miłosnych; nawet Konfucjusz uznał je za godne pochwały, gdyż były subtelne i pradawne. Na ogół Mistrz nie znosił muzyki późniejszej niż z epoki Czou.
Przypominam sobie strzępki rozmów wciąż jeszcze nasycone w mojej pamięci światłem i wonią tego cudownego dnia, smakiem jedzenia, dźwiękami muzyki, urodą kobiet. W pewnym momencie baron zwrócił się do Konfucjusza.
– Powiedz, Mistrzu, który z twoich uczniów prawdziwie mądrość umiłował? *
– Taki był Jen Huej… Niestety, krótki mu był los przeznaczony. – Konfucjusz twardym spojrzeniem obrzucił obecnych uczniów. – Dziś już go nie ma i nie słyszałem więcej o kimś, kto by jak on prawdziwie mądrość miłował. *
Baron uśmiechnął się.
– Z ciebie, Mistrzu, naturalnie najlepszy sędzia. Mimo to pozwolę sobie twierdzić, że Cy-lu jest mądry.
– Rzeczywiście? – Konfucjusz obnażył koniuszki przednich zębów.
– Uznałbym go też za właściwego człowieka, by zarządzać państwem. Czy zgodziłbyś się ze mną, Mistrzu? – W ten nie nazbyt subtelny sposób usiłował kupić sobie Konfucjusza.
– Cy-lu jest stanowczy. Czyż miałby więc jakieś trudności w sprawowaniu rządów? * – Cy-lu był wystarczająco dobrze wychowany, by udawać zażenowanego.
– A Żan C’iu?
– To człowiek wszechstronnie uzdolniony – oświadczył Konfucjusz kategorycznie. – Wiesz o tym, bo przecież jest już urzędnikiem.
– Fan Cz’y?
– Umie wszystko doskonale załatwiać, jak już wiesz.
Żan C’iu i Fan Cz’y uczta przestała cieszyć, teraz kiedy baron bawił się ich kosztem. W zagadkowy sposób nawiązał też jakby porozumienie z Konfucjuszem.
– Twoi uczniowie, mistrzu, dobrze mi służą.
– Oby równie dobrze służyli dobrej sprawie, kanclerzu. Baron wolał pominąć milczeniem tak ostrą odpowiedź.
– Powiedz, Mistrzu, co czynić, by lud żywił szacunek dla władcy, był mu wierny i ku cnotom się skłaniał? *
– Świecić przykładem. – Nagle zdałem sobie sprawę, że Konfucjusz nie tylko jest wściekły, lecz że nawet niewielka ilość jadła, jaką spożył, przyprawiła go o niestrawność. Baron miał uważną minę, jakby Konfucjusz jeszcze się nie odezwał. – Niechaj władca ludowi się ukazując zachowa poważną postawę – Konfucjusz zmarszczył czoło i czknął głośno – a lud będzie dlań żywił szacunek. Gdy się na urzędy wynosi prawych, a oddala od siebie wszystkich nieprawych, wówczas lud staje się uległy. *
– Jakaż to piękna rada! – Baron udawał zachwyconego tymi komunałami.
– Cieszę się, że tak uważasz. – Konfucjusz miał coraz bardziej cierpki wyraz twarzy. – Na pewno nigdy nie należy postępować na odwrót.
– Na odwrót?
– Wynosić na urzędy nieprawych, a oddalać od siebie prawych. * Na szczęście rozmowę przerwała smutna ballada z C’aj. Lecz gdy dobiegła końca, baron K’ang powrócił do swoich pełnych szacunku i zarazem prowokacyjnych pytań.
– Jak wiesz, Mistrzu, przestępczość niesłychanie wzrosła, odkąd przestałeś tak wspaniale sprawować urząd wiceministra policji. Nawet mnie, pokornemu niewolnikowi księcia, trzykrotnie obrabowano dom. Co ty byś uczynił, aby zahamować tę epidemię bezprawia?
– Gdybyś ty sam, panie, nie był chciwy, nie byłoby rozbójników, choćby nawet za rozbój dawano nagrody. *
Baron nie zareagował na to grubiaństwo. Trudno inaczej określić odpowiedź Mistrza. Konfucjusz nie krył, że czuje się obrażony ostentacją, z jaką baron chełpił się swoim bogactwem, podczas gdy lud cierpiał biedę.
– Przecież kradzież jest występkiem, Mistrzu. Jak właściwie my, którzy rządzimy, powinniśmy postępować, żeby skłonić ludzi do szanowania prawa?
– Jeśli w y pójdziecie prostą drogą, kto pójdzie krętą? Wszyscy w tym momencie byliśmy już zażenowani; no i niezbyt trzeźwi. Baron jednak nie okazywał zakłopotania.
– Wierzę, Mistrzu, że każdy z nas wybiera drogę, która wydaje mu się prosta. Co sądzisz o zgładzeniu tych, co nie przestrzegają zasad postępowania, dla dobra tych, którzy zasady posiedli?
– Czemu w swoich rządach, panie, miałbyś uciekać się do zabijania? Wszak gdy ty sam będziesz pragnął dobra, także i lud twój stanie się dobry. Człowiek szlachetny bowiem jest jak wiatr, a prosty lud jak trawa. Jakże może się nie ugiąć trawa, gdy nad nią wiatr powieje? * – Konfucjusz mówił już znowu łagodnym głosem.
Baron przytaknął. Miałem wrażenie, że czegoś nasłuchuje. Ale czego? Sygnałów zdrady? Byłem zdenerwowany. Wszyscy byliśmy zdenerwowani z wyjątkiem Konfucjusza, w którego umyśle, w przeciwieństwie do żołądka, zdawał się panować niezmącony spokój.
– Czy prosty lud rozumie sposób postępowania człowieka szlachetnego?
– Nie. Ale można go skłonić do pójścia za dobrym przykładem.
– Rozumiem. – Baron dostał ataku czkawki, co Chińczycy uważają za widomy przejaw mądrości. Nawet Konfucjusz przybrał mniej surową minę, gdyż uświadomił sobie, z jaką uwagą słucha go antagonista. – Powiedz, Mistrzu, czy władca, który nie idzie właściwą drogą, może przynieść pokój i dobrobyt swemu ludowi?
Читать дальше