Wkrótce po naszym powrocie z „leśnego szałasu” Konfucjusz położył się do łóżka. W tydzień potem po Państwie Środka rozeszła się wiadomość, że boski mędrzec umiera.
I ja, i Fan Cz’y usłyszawszy to pobiegliśmy natychmiast do Mistrza. Na ulicy przed domem stał tłum milczących, czujnych, smutnych młodzieńców. Cy-lu zdecydował, że tylko prawdziwi uczniowie Konfucjusza mogą znajdować się przy łożu śmierci. Wpuszczono mnie wyłącznie dlatego, że przyszedłem z Fan Cz’y.
W pokoju od frontu zebrało się trzydziestu uczniów. Wszyscy byli w żałobie. Czułem woń dymu z aromatycznych liści palonych w sypialni. Zapach ten nie jest przykry dla ludzi, lecz przyprawia o mdłości złe duchy – tak wierzą Chińczycy. Z sypialni dobiegały pienia żałobne.
Fan Cz’y usłyszawszy śpiewy zapłakał.
– To znaczy, że naprawdę umiera. Tę pieśń śpiewa się tylko wtedy, kiedy duch opuszcza ciało.
W Chinach zanosi się modły do Nieba i Ziemi, żeby czuwały nad konającym, gdyż inaczej zmarły powróci i będzie nawiedzał tych, którzy nie postarali się zjednać mu dwóch połówek pierwotnego jaja. Chińczycy wierzą, że w każdym człowieku są dwie dusze. Jedna jest duszą życia i umiera wraz z ciałem, i druga, mająca osobowość zmarłego, która istnieje tak długo, jak długo pamięta się o niej i czci ofiarami. Jeśli dusza, o której się pamięta, nie jest należycie czczona, zemsta upiora może być przerażająca. Nawet w tak smutnych okolicznościach nie mogłem powstrzymać się od refleksji, jak zagmatwane są wszelkie religie. Sam Konfucjusz nie wierzył ani w duchy, ani w upiory. Przypuszczałem, że nie wierzą w nie także jego uczniowie. A przecież w chwili śmierci Mistrza Cy-lu nalegał, by odprawiono wszystkie stare, niemodne już obrzędy. Mniej więcej tak, jak gdyby mój dziadek w momencie swojej śmierci prosił boginię-demona Anahitę, by wstawiła się za niego u strażników aryjskiego Przybytku Przodków.
Uczniowie na dziedzińcu przyłączyli swoje głosy do żałobnych pień. Poczułem się nieswojo i obco. Było mi też naprawdę smutno, ponieważ nauczyłem się podziwiać tego mądrego, nieustępliwego starca.
Śpiewy ustały. We frontowym pokoju pojawił się Cy-lu. Wyglądał upiornie, prawie tak, jakby to on był w agonii. Za nim stał Żan C’iu.
– Mistrz jest nieprzytomny. Zbliża się koniec. – Głos Cy-lu załamał się. – Lecz jeśliby odzyskał przytomność, musimy mu oddać cześć. – Cy-lu przywołał gestem jednego z uczniów, który w obu rękach trzymał duży tobół. – Tu są szaty, jakie noszą domownicy dostojnego ministra. Musimy je nałożyć. Szybko!
Cy-lu, Żan C’iu, Fan Cz’y i czterej inni uczniowie wciągnęli na siebie źle dopasowane stroje. Po czym gęsiego skierowali się ku sypialni śpiewając pieśni na chwałę wielkiego ministra stanu. Ponieważ nikt mnie nie zatrzymał, poszedłem za nimi.
Konfucjusz leżał na zwykłej macie głową na północ – tam gdzie przebywają zmarli. Był bardzo blady, oddychał nierówno. W kadzielnicy tliły się aromatyczne liście.
Kiedy Cy-lu i inni domownicy zaczęli kołysać się i jęczeć, Konfucjusz otworzył oczy. Wyglądał na zaskoczonego, jak człowiek obudzony ze snu.
– Cy-lu. – Głos miał niespodziewanie mocny. Uczniowie przerwali zawodzenie; Cy-lu powiedział:
– Wielki ministrze, jesteśmy tu, by służyć ci w śmierci, tak jak służyliśmy ci w życiu. Odprawiliśmy obrzędy pokutne. Przywołaliśmy duchy Nieba na górze i duchy ziemskie na dole.
– Moja pokuta zaczęła się już dawno. – Blada twarz nabrała koloru od powracających sił. – Nie potrzeba mi obrzędów. To, czego w życiu dokonałem, albo jest dobre w oczach Nieba, albo złe. Wasze zabiegi są… zbyteczne. – Starzec zamrugał oczami; uświadomił sobie w jakich strojach są jego uczniowie. – Co to? Jakżeście się poprzebierali?
– Jak przystało domownikom wielkiego ministra – rzekł płaczliwie Cy-lu.
– Przecież nie jestem wielkim ministrem.
– Jesteś ministrem stanu.
– To nic nie znaczy, jak wiadomo. Tylko lennicy wielkiego pana mogą nosić takie szaty. – Konfucjusz przymknął powieki. – To jest przebieranka, Cy-lu. – Znów otworzył oczy, nagle jasne i czujne. Głos także nabrał mocy. – Kogóż można oszukać pozorem świetnego urzędu, kiedy w istocie go się nie posiada? Czyż można oszukać Niebiosa? I czyż nie lepiej umrzeć – w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu – wśród was, uczniowie moi, aniżeli na rękach lenników? *
Cy-lu nie odzywał się; niezręczne milczenie przerwał Żan C’iu.
– Mistrzu, przyniosłem ci specjalne ziele. – Podał starcowi zakorkowaną buteleczkę. – To dar od barona K’anga, który modli się o twoje wyzdrowienie.
– Podziękuj mu za modlitwy. I za ziele. – Konfucjusz z pewnym wysiłkiem podniósł jedną rękę, jakby chciał chwycić butelkę. Lecz kiedy Żan C’iu spróbował wetknąć mu ją w palce, zacisnął dłoń w pięść. – Nie znam właściwości tego ziela, więc nie śmiem go zażyć. * Poza tym – przednie zęby ukazały się wreszcie w słynnym króliczym uśmiechu – kanclerz przecież na pewno wie, że szlachetny nie może przyjąć leku od lekarza, którego ojciec i dziad nie służyli poprzednio jego rodzinie.
Konfucjusz nie umarł. Późnym latem zwrócił się do barona K’anga o wyznaczenie mu właściwego urzędu. Gdy odpowiedziano mu, że żaden na razie nie wakuje, uświadomił sobie, że gorzka tykwa zawsze już będzie wisiała na ścianie.
Pogodny na pozór nadal dzielił czas między studia nad tekstami z czasów dynastii Czou a swoich uczniów. Prywatna szkoła Konfucjusza była, jak wiadomo, pierwszą w całym Państwie Środka szkołą nie związaną z żadną rodziną magnacką. Sam Konfucjusz kształcił się w prywatnej szkole rodu Meng. Teraz stał się wychowawcą całej warstwy rycerskiej, a także wielu arystokratów. Co ważniejsze, kształcił ludzi szlachetnych. Przed Konfucjuszem nikt poniżej rycerza nie mógł aspirować do rangi – nie, nie rangi – pozycji szlachetnego. Konfucjusz twierdził, że każdy, kto pilnie kroczy właściwą drogą, może nim zostać. Odsunięci od władzy uczeni z epoki Szangów byli z tego zadowoleni. Szlachta Czou – nie.
Poświęcał też Konfucjusz wiele czasu porządkowaniu kronik państwa Lu. Uważał, że należy dokładnie wiedzieć, co działo się podczas tych lat, kiedy książęta utracili władzę. Spędził dużo szczęśliwych godzin ślęcząc nad zakurzonymi księgami, które udostępnił mu książę Aj. W Chinach tylko wielkie rodziny posiadają pewną liczbę książek. Według Konfucjusza w książkach tych panuje przeważnie nieopisany zamęt, zapisy bowiem, biegnące z góry na dół, nie z lewa na prawo, znajdują się na bambusowych deszczułkach związanych rzemieniem przewleczonym przez dziurki w górnej części każdej deszczułki. Z czasem rzemyki przecierają się i wtedy często gmatwa się kolejność.” Konfucjusz marzył o doprowadzeniu do porządku tego, co się da, z piśmiennictwa epoki Czou. To znaczy, chciał oddzielić stare hymny przodków od pieśni dworskich i tak dalej. W sumie gigantyczne przedsięwzięcie. Nie mam pojęcia, czy żył dość długo, żeby je wykonać. Raczej w to wątpię.
Po raz ostatni widziałem go za Ołtarzami Deszczowymi. Szedł z gromadką młodych uczniów. Uśmiechnął się na mój widok. Przyłączyłem się do nich i słuchałem przez chwilę. Choć nie powiedział nic, czego bym poprzednio nie słyszał, zawsze ciekawe było obserwować, w jaki sposób przystosowuje swoją wiedzę do ludzi i sytuacji. Szczególnie nie lubił tych, którzy jak wiele indyjskich ptaków po prostu chełpliwie powtarzają, co uda im się zapamiętać. „Uczyć się, lecz nie myśleć to bezużyteczne. Lecz myśleć, a nie uczyć się to niebezpieczne.” * Z drugiej strony zupełnie nie tolerował krętaczy. Pamiętam, słuchałem kiedyś, jak pewien młodzieniec obraca przeciw Konfucjuszowi jego własne słowa. Mistrz odniósł się do jego błyskotliwości na pozór pogodnie. Lecz gdy wracaliśmy, jęknął:
Читать дальше