Upieram się:
– W myśli wschodniej podoba mi się to, że opiera się ona na przeżytym doświadczeniu duchowym. Gdy mnich zen przez godzinę stoi nieruchomo, by opróżnić swoją głowę z wszelkich myśli, gdy jogin zwalnia oddech i bicie swojego serca, albo gdy taoista śmieje się aż do omdlenia, to nie są to tylko puste zdania, lecz doświadczenia.
Egzaminator wzrusza ramionami.
– Oczywiście, nie spieram się z tobą.
Mówiąc to, wygładza niewidzialną fałdkę na swojej eleganckiej marynarce.
Czuję wzbierającą we mnie falę złości. Zadawniona nienawiść nagle się uwalnia. On reprezentuje sobą wszystko, co od dzieciństwa tak mnie irytuje. Irytują mnie ci, którzy myślą, że zjedli wszystkie rozumy, których rozsadza pewność siebie i którzy nie chcą usłyszeć nic nowego, co mogłoby wytrącić ich z rytmu. Nauczyciel ma minę zadowolonego z siebie człowieka o maleńkiej władzy, zamierzającego ją wykorzystać, by nadać sens swojej egzystencji – zasmuca mnie ten widok.
Wybucham:
– Zadaje mi pan temat: „Czy istnieje wolność myśli?", a właściwie sam pan jej zabrania. Nie docenia pan oryginalności moich myśli. Chce pan po prostu sprawdzić, czy moje poglądy są podobne do pańskich, albo czy przynajmniej umiem je małpować.
– Spinoza powiedział coś, co idealnie tłumaczy twój błąd. Powiedział, że…
– Pańskie poglądy są tylko i wyłącznie bladą kopią wielkich myślicieli, na których się pan powołuje. Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, jakie są pana własne refleksje? Czy w całym swoim życiu miał pan jakieś własne przemyślenie? Nie. Jest pan zwykłym… zwykłym… (szukam odpowiedniej obelgi)… zwykłą kserokopiarką.
Wychodzę, trzasnąwszy drzwiami. Po raz pierwszy w życiu jawnie się zbuntowałem.
Czuję niesmak do samego siebie. Jakim sposobem ten nic nieznaczący nauczyciel zdołał wyprowadzić mnie z równowagi?
Nie zdałem matury. Będę musiał radzić sobie bez niej.
Czuję się coraz bardziej jak „samodzielny szczur". Wolę opuścić System.
Rodzice ganią mnie. Mają dość mojego lenistwa i kaprysów. Widzę przed sobą trzy wyjścia: walczyć, uspokoić się albo uciec.
Decyduję się na ucieczkę.
Nazajutrz rozbijam skarbonkę, przeliczam pieniądze zarobione na sprzedaży praw do moich opowiadań i wsiadam do pociągu jadącego do Paryża. Zabieram ze sobą kota Mona Lisę i komputer. W ciągu jednego popołudnia wynajmuję sobie małą kawalerkę na szóstym piętrze bez windy, w pobliżu Dworca Wschodniego. Łóżko zajmuje dziewięćdziesiąt procent powierzchni pomieszczenia.
Mona Lisa jest wściekła, bo nie mam tu telewizora. Skacze histerycznie po meblach. Wskazuje łapami kontakty i wejścia antenowe, tak jakbym sam ich nie widział.
Po kilku dniach spędzonych bez telewizora Mona Lisa wpada w odrętwienie. Nic nie je, ogania się od pieszczot, nie mruczy już wcale i parska, gdy tylko się do niej zbliżę.
Wczoraj znalazłem Mona Lisę martwą na stole, na którym mógłbym postawić telewizor… Grzebię jej ciało w zaroślach w parku miejskim. Zamiast kamienia nagrobnego wbijam w ziemię pilota od telewizora znalezionego w śmietniku. Następnie udaję się do schroniska dla bezdomnych zwierząt i adoptuję Mona Lisę II, która wygląda identycznie jak Mona Lisa I w młodości: to samo futro, to samo spojrzenie, ta sama postawa.
Tym razem nie popełniam już tego samego błędu. Z pieniędzy zaoszczędzonych na jedzeniu wpłacam pierwszą ratę na mały telewizor z promocji. Jest włączony od rana do wieczora i Mona Lisa przesiaduje przed nim, mrugając tęsknie oczami.
Może to konsekwencja globalnej ewolucji tego gatunku. W moich kotkach nie drzemie już dziki drapieżnik. To tylko otyłe stworzenia, które nie są przystosowane do dżungli, lecz do telewizora i salonów z podłogą wymoszczoną wykładziną, nieakceptujące surowego mięsa, jedzące tylko suchą karmę.
Dostrzegam jednak małą różnicę między moimi dwiema Mona Lisami: pierwsza lubiła teleturnieje, druga zaś drży z rozkoszy, oglądając wiadomości. Nie rozumiem, co ten kot widzi w wojnach, kryzysach gospodarczych i trzęsieniach ziemi. Perwersyjne zwierzę.
Muszę z czegoś opłacać czynsz i raty za telewizor. Sprzedaż praw do opowiadań nie pokrywa wszystkich wydatków. Szukam pracy. Rozdaję ulotki. Dostarczam pizzę. Robię za kelnera w piwiarni.
Pracuję od trzynastej do północy. Życie pomocnika w restauracji to naprawdę nic przyjemnego. Kucharze łatwo wpadają w gniew, a klienci są niecierpliwi i kapryśni. Szef popędza. Jeden z kolegów wyjaśnia mi, że żeby jakoś to wytrzymać, trzeba się mścić. Pokazuje mi, jak się do tego zabrać. Nieuprzejmy klient? Plujemy mu do talerza.
– Niby nic wielkiego, ale dzięki temu unikam wrzodów.
Bieganie z sali do kuchni i z powrotem przyprawia mnie o ból nóg. Napiwki są nędzne. Wieczorem wracam do siebie wykończony i oglądam wiadomości.
Wojna w Czeczenii.
Panika w Europie z powodu choroby wściekłych krów. (Jedzenie ich mięsa powoduje degenerację komórek mózgowych i objawy jak przy chorobie Parkinsona). Hodowcy manifestują przeciwko nakazowi wybicia zakażonych zwierząt, wydanemu przez komisję w Brukseli.
Maniak wybierający swoje ofiary spośród najładniejszych gwiazd Hollywood morduje sławną aktorkę. Dusi ją sznurówką.
Hossa na giełdzie. Kolejna reforma systemu finansowego powoduje wzrost podatków. Strajk pracowników komunikacji publicznej. Wybory Miss Universe. Wybór nowego papieża w Watykanie.
Papież… Przez chwilę mam ochotę znów sięgnąć po moje dawne opowiadanie i przerobić je na powieść, ale biorąc pod uwagę prędkość, z jaką ewoluuje świat, mogłoby się okazać, że rzeczywistość wyprzedziła fikcję. Kto wie, czy naprawdę papieżem nie zostanie komputer. Wracam więc do książki o szczurach.
Narzucam sobie pewien rytm pracy. Postanawiam pisać codziennie od ósmej rano do wpół do pierwszej po południu, cokolwiek by się działo, gdziekolwiek bym był i z kim. Kupuję na kredyt laptopa z ekranem LCD i zapisuję się na kurs, żeby nauczyć się szybciej pisać.
Walę gościa w brzuch, żeby go zmusić do zeznań. W końcu wyjawia nam, że bateria przeciwpancerna kryje się w szopach, w górach. Koledzy gratulują mi.
A potem idą go rozstrzelać. Zostaliśmy wysłani na front południowy po krótkim i intensywnym trzytygodniowym szkoleniu.
Szybko nauczyłem się tego fachu. Prze się naprzód, zabija, bierze więźniów, torturuje ich, oni mówią i tym sposobem poznajemy nasz cel na dzień następny.
Nie muszę tu dodawać, że po pobycie w izolatce wojna w Czeczenii to dla mnie istny raj.
Nasze komando zostało ochrzczone Wilkami przez pułkownika Dukuskoffa. Wszyscy mamy na mundurach naszywki z głową wilka. Dobrze czuję się w wilczej skórze. Las, walka, braterstwo z innymi wilkami – wszystko to zdaje się wpisane w moją osobowość od zawsze. Ja tylko pozwoliłem obudzić się zwierzęciu przyczajonemu we mnie.
Rozbiliśmy obozowisko i jemy kolację zgromadzeni wokół ogniska w lesie. Nie jestem tu jedynym sierotą, ani jedynym byłym wychowankiem poprawczaka dla nieletnich w Nowosybirsku, ani jedynym byłym więźniem szpitala dla psychicznie chorych w Brześciu.
Nie musimy ze sobą o tym rozmawiać. W dzieciństwie zostaliśmy straszliwe zranieni, a dziś jesteśmy tutaj po to, by zadawać ból innym.
Nie mamy już nic do stracenia.
Nasz starszy sierżant wpoił nam jedno: „Siła nie ma żadnego znaczenia, liczy się prędkość". Przypominał nam o dewizie naszego komanda Wilków: „Bądź szybki albo martwy".
Powiedział nam też: „Chwilę, gdy przeciwnik szykuje się do natarcia, od tej, w której zostanie wam zadany cios, dzieli wieczność".
Читать дальше