Mam siedemnaście lat i odnoszę wrażenie, że wiele już przeżyłam i sporo zjadłam. Gdy chorowałam na anoreksję, moja waga spadła do trzydziestu pięciu kilo. Teraz, w fazie bulimicznej, ważę już osiemdziesiąt dwa kilo. Trzeba przyznać, że odkąd zaczęłam jeść, to jem do syta. Nie tylko ciasta, lecz także puszki groszku z pomidorami na zimno. Cukier w kostkach. Majonez wysysam bezpośrednio z opakowania, jak z butelki. No i do tego chleb z masłem posypany kakao. Mogę tego zjeść całe tony.
Kiedy mama się do mnie odzywa, to tylko po to, żeby robić mi wyrzuty. A przecież tyle razy jej powtarzałam, że kiedy mnie tak strofuje, robię się bardziej głodna. Efekt bumerangu – po odkryciu polegającym na możliwości kontrolowania ciała dzięki przydzielaniu mu małych dawek jedzenia, moja powłoka coraz bardziej mnie brzydzi. Traktuję ją jak śmietnik, który napełniam, chcąc się ukarać.
Cały czas mam coś w ustach: gumę do żucia, cukierek, kawałek anyżkowej ciągutki…
Odkąd nabrałam ciała, agencje modelek coraz rzadziej mnie angażują. Znaleźli się co prawda spryciarze, którzy proponowali mi zrobienie sesji „po/przed", które następnie zaprezentuje się w reklamach jako „przed/po". Będzie można dzięki temu zachęcać do diet, które miały mnie niby cudownie odchudzić.
Mama ciągle robi mi wyrzuty. Nie zarabiam już tak dobrze, a na dodatek moje obżarstwo sporo kosztuje. Im bardziej mama jest na mnie zła, tym większy odczuwam głód.
Moje jedyne źródło satysfakcji to Jim. Jim to uroczy chłopiec. Któregoś dnia, kiedy mama rzucała we mnie talerzami, przekonując mnie do swoich racji, trzasnęłam drzwiami, chcąc uciec daleko od domu, i wtedy spotkałam Jima, sąsiada. Studiuje geografię. Ponieważ bardzo wcześnie rozpoczęłam swoją karierę modelki, nie uczyłam się zbyt długo, a zatem ktoś, kto jest na studiach, bardzo mi imponuje.
Długo rozmawialiśmy o dalekich krajach. Jim wytłumaczył mi, jak wielki jest świat i że moje problemy są stosunkowo niewielkie w porównaniu z ogromem Ziemi. Spodobała mi się ta myśl. Całowaliśmy się w świetle księżyca.
Tydzień później się kochaliśmy. To był mój pierwszy raz. Niezbyt dobrze mi poszło.
Próbuję przestać jeść, ale nie daję rady. Moja walka z jedzeniem jest naprawdę zażarta. Zaczynam zażywać środki przeczyszczające, żeby jedzenie nie spędzało zbyt dużo czasu w moim ciele. Od niedawna nauczyłam się też sprawnie wymiotować. Wystarczy włożyć dwa palce w głąb gardła i zwraca się wszystko do toalety.
Pytam Jima, czy uważa, że jestem gruba.
– Lubię grube – odpowiada.
Mówię mu, że kiedyś, zanim przytyłam, byłam tak piękna, że miałam nadzieję zostać Miss Universe. Odpowiada, że dla niego już jestem najpiękniejszą dziewczyną w całym wszechświecie.
Chcąc utrwalić to dobre wrażenie, wolę nie kochać się tego wieczora i rozstajemy się po skromnym pocałunku. Moja determinacja rośnie w siłę. Muszę odzyskać kontrolę nad swoim ciałem. Zostanę Miss Universe.
Przekonuję mamę, że potrzebna mi liposukcja. I znów Ambrosio Di Rinaldi, Michał Anioł skalpela, bierze się za mnie. Jestem w pełni świadoma podczas zabiegu, który wykonuje się pod miejscowym znieczuleniem. Ambrosio wprowadza w moje uda grube rurki, a następnie uruchamia pompę wysysającą. W huku silnika dieslowskiego z mojego ciała wypływa płyn, który gromadzi się w przeźroczystych zbiornikach. Z początku jestem nieco zaskoczona, widząc, że wysysana jest głównie krew – boję się, że się całkowicie wykrwawię. Jednak po chwili krew blednie, przybiera różowawy odcień, wreszcie zmienia się w jasnoróżową kremową substancję. Krem chantilly z grenadyną. Ambrosio di Rinaldi wyjaśnia mi, że musi umieszczać cewki w różnych miejscach, by uniknąć dziur, zwanych w żargonie medycznym „efektem blachy falistej".
Ambrosio jest może drogi, ale na szczęście to mistrz w unikaniu „efektu blachy falistej".
Po kremowej substancji pojawia się substancja o konsystencji ciasta. Mistrz wydobywa nadmiar tłuszczu z moich ud, co cieszy mnie tym bardziej, że nawet podczas fazy anorektycznej chudłam w górnej części ciała, a nie w dolnej.
Gdy opuszczam klinikę, Jim przynosi mi kwiaty. Ale teraz, kiedy znów jestem szczupła i piękna, nie ma mowy, żebym została z gościem, który gustuje w grubaskach!
Chcę zostać Miss Universe.
Narzekałem na poprawczak dla nieletnich przestępców w Nowosybirsku, ale teraz widzę, że niesłusznie. Azyl dla psychicznie chorych w Brześciu jest o wiele gorszy.
W poprawczaku jedliśmy zepsute odpadki, tutaj natomiast nie dostajemy wcale mięsa. Podobno świry stają się wtedy bardziej agresywne.
W poprawczaku w materacach kłębiły się pluskwy. Tutaj śpimy w hamakach z łańcuchów ze stali nierdzewnej.
W poprawczaku cuchnęło zgnilizną, tutaj czuć wszędzie eter. Tam wszystko było brudne, tutaj wszystko jest czyste.
Tam narzekałem na nocne wrzaski, tutaj słyszę śmiechy. Straszliwe śmiechy.
Tutaj mam tylko jednego sąsiada – Aleksandra.
Aleksander przez całą noc mówi do siebie. Twierdzi, że wszyscy wkrótce umrzemy. Jeźdźcy Apokalipsy już osiodłali swe konie. Żelazo, ogień, woda i lód wymierzą nam karę i zapłacimy za nasze błędy. Następnie Aleksander klęka, by modlić się i wrzeszczeć całymi godzinami, bijąc się przy tym w pierś: „Odkupienie! Odkupienie!". Nagle nieruchomieje i przez resztę nocy jęczy: „Ummmrrrę… Ummrrrę".
Wczoraj Aleksander umarł. Zabiłem go. Nie miałem nic przeciwko niemu. Raczej chciałem oddać mu przysługę. Udusiłem go skarpetką, by uwolnić go od tego życia, w którym nie umiał się odnaleźć. W jego spojrzeniu widziałem raczej wdzięczność niż wściekłość.
Po tym incydencie pielęgniarze zawlekli mnie na oddział izolatek neurosensorycznych. Za czasów stalinowskich poddawano tu ludzi torturom. Dzisiaj miejsce to zmieniło się w rodzaj śmietnika dla szaleńców, nad którymi trudno zapanować. Pielęgniarze twierdzą, że po miesiącu osamotnienia sensorycznego pacjenci nie pamiętają już nawet, jak mają na imię. A kiedy postawi się ich przed lustrem, mówią: „Dzień dobry panu".
Łapią mnie. Wyrywam się. We czterech wpychają mnie do izolatki.
– NIEEEEE!
Trzask.
Pomieszczenie jest pomalowane na biało, nie ma okien. Nie ma nic. Ściany są białe. Goła żarówka świeci się dzień i noc, nie ma wyłącznika. Nie dociera tu żaden dźwięk. Brak jakichkolwiek znaków świadczących o obecności człowieka, prócz tego, który co osiem godzin podaje przez otwór wodnistą zupę.
Tracę poczucie czasu. Z mojego mózgu robi się papka. Nie mogę nawet popełnić samobójstwa, uderzając głową o ścianę, bo te są wyłożone gąbką. Próbowałem mimo wszystko, wpychając sobie język do gardła, jednak zawsze pojawiał się instynktowny odruch, który zmuszał mnie do odkaszlnięcia i zaczerpnięcia powietrza.
Wydawało mi się, że sięgnąłem już dna. Teraz wiem, że można upaść jeszcze niżej.
Tym razem jednak, nawet przy wielkim wysiłku wyobraźni, nie widzę, w jaki sposób sytuacja mogłaby się jeszcze bardziej pogorszyć. Gdybym znalazł się w sali tortur, miałbym przynajmniej nieco ruchu wokół siebie, kaci toczyliby ze sobą rozmowy, mógłbym zaczepić wzrok na maszynach, narzędziach i całym wystroju.
Tutaj nie ma nic. Nic.
Tylko twarz mamy, która jawi mi się co rano, mówiąc: „Byłeś niegrzeczny, za karę zamknę cię w szafie na całe życie".
Traktują mnie tu gorzej niż zwierzę. Nikt nie ośmieliłby się zamknąć zwierzęcia w białym dźwiękoszczelnym pomieszczeniu na całe lata i wciąż je karmić. Zwierzęciu pozwolono by po prostu zdechnąć. Mnie się żywi, żebym nie padł z głodu, tylko żebym stracił rozum. Tutaj nie leczy się wariatów. Bierze się normalnych ludzi i sprawia, że zmieniają się w szaleńców. Może jest to sposób na przejęcie kontroli nad społeczeństwem?
Читать дальше