— Przestańcie! — warknął Korniejew. — Rozmazali się! Janus zna za to przyszłość. Był już tam, dokąd my długo jeszcze musimy iść, i bardzo możliwe, że dokładnie wie, kiedy wszyscy pomrzemy.
— To całkiem inna sprawa — westchnął smutno Edek.
— Ciężko jest staremu — powiedział Roman. — Powinniśmy okazywać mu więcej ciepła i łagodności. Szczególnie ty, Witek. Zawsze jesteś wobec niego ordynarny.
— To niech się nie czepia — burknął Witek. — A o czym rozmawialiśmy, a gdzie się widzieliśmy…
— Teraz już wiesz, dlaczego to robi, więc zachowuj się przyzwoicie.
Witek naburmuszył się i zaczaj demonstracyjnie przeglądać kartkę ze spisem pytań.
— Trzeba mu wszystko bardziej szczegółowo wyjaśniać — powiedziałem. — Wszystko, co nam jest wiadome. Trzeba mu stale przepowiadać jego najbliższą przyszłość.
— Tam do licha! — zawołał Roman. — On tej zimy złamał nogę. Była taka ślizgawica.
— Musimy temu zapobiec — oświadczyłem stanowczo.
— Co? — spytał Roman. — Czy ty rozumiesz, co gadasz? Noga już dawno się zrosła…
— Ale jeszcze jej nie złamał — zakwestionował Edek. Zamilkliśmy, usiłując się w tym wszystkim połapać. Wtem Witek wykrzyknął:
— Czekajcie! A to co takiego? Jedno pytanie zostało nie skreślone.
— Jakie?
— Gdzie podziało się pióro?
— Jak to? — powiedział Roman. — Przeskoczyło w ósmy… A ósmego włączyłem piec, robiłem wytop…
— I co z tego?
— No tak, wrzuciłem je przecież do kosza… Ósmego, siódmego i szóstego nie widziałem pióra… Hm… Co z nim się stało?
— Może wyrzuciła sprzątaczka? — podsunąłem.
— To w ogóle interesująca historia — zauważył Edek. — Przypuśćmy, że nikt go nie spalił. Jak ono będzie wyglądało w ubiegłych epokach?
— Są rzeczy bardziej interesujące — odpowiedział Witek. — Na przykład, co się dzieje z butami Janusa, kiedy donosi je do dnia ich produkcji w fabryce „Skorochod”? Albo z potrawami, które zjada na kolację? I tak dalej…
Ale byliśmy już zbyt zmęczeni. Jakiś czas jeszcze rozmawialiśmy, potem przyszedł Sania Drozd, zrzucił nas z kanapy, włączył swój tranzystor i zaczął nas męczyć o pożyczkę. „No dajcie dwa ruble” — jęczał. „Skąd ci weźmiemy?” — „Może coś znajdziecie w kieszeni, ostatnie pieniądze… No dajcie!…” Dalsza dyskusja w tych warunkach była niemożliwa, postanowiliśmy więc iść na obiad.
— Ostatecznie — powiedział Edek — nasza hipoteza nie jest aż tak fantastyczna. Być może, losy U-Janusa są o wiele bardziej zdumiewające.
Bardzo możliwe, pomyśleliśmy i udaliśmy się do stołówki.
Wstąpiłem na chwilę do sali maszyn i zakomunikowałem, że idę na obiad. W korytarzu wpadłem na U-Janusa, który spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się i spytał, czy nie widzieliśmy się wczoraj wieczorem.
— Nie, Janusie Poliektowiczu — odpowiedziałem — wczoraj się me widzieliśmy. Wczoraj nie było pana w instytucie. Wczoraj z samego rana odleciał pan do Moskwy.
— Ach tak — przyznał. — Zapomniałem.
Uśmiechał się do mnie tak sympatycznie, że nagle zebrałem się na odwagę. Było w tym, oczywiście, trochę bezczelności z mojej strony, wiedziałem jednak, że Janus Poliektowicz traktował mnie ostatnio bardzo przychylnie, a więc żaden przykry incydent nie może się zdarzyć. Spytałem półgłosem, oglądając się ostrożnie:
— Janusie Poliektowiczu, czy mogę zadać panu jedno pytanie? Podniósł brwi i przez chwilę sondował mnie wzrokiem, potem widocznie coś sobie przypomniawszy, odpowiedział:
— Oczywiście, bardzo proszę. Tylko jedno?
Uświadomiłem sobie nagle słuszność tych słów. Żadnym cudem nie mogło się to pomieścić w jednym pytaniu. Czy będzie wojna? Czy coś w życiu osiągnę? Czy wynajdą receptę na szczęście? Czy nadejdzie taki czas, że nie będzie na świecie ani jednego durnia? Powiedziałem:
— Przyjdę do pana jutro, jeśli to możliwe? — Pokiwał głową i odparł, jak mi się wydało, z leciutką kpiną:
— Nie. Absolutnie niemożliwe. Jutro z rana wezwą pana zakłady kitieżgradzkie i będę musiał wystawić panu delegację.
Poczułem się głupio. Było coś poniżającego w tym determinizmie skazującym mnie, człowieka świadomego, posiadającego wolną wolę, na z góry określone postępki. I bynajmniej nie o to szło, czy ja chcę, czy nie chcę jechać do Kitieżgradu. Szło o nieuchronność. Teraz już nie mogłem ani umrzeć, ani zachorować, ani stroić fochów („aż do zwolnienia włącznie!”), byłem skazany i po raz pierwszy zrozumiałem prawdziwy sens tego słowa. Zawsze wiedziałem, że to okropna rzecz być skazanym na śmierć albo ślepotę. Okazało się jednak, że być skazanym nawet na miłość najpiękniejszej dziewczyny, na pasjonującą podróż dookoła świata i na wyjazd do Kitieżgradu (dokąd zresztą rwałem się już od trzech miesięcy) — to również bardzo przykra rzecz. Znajomość przyszłości ukazała mi się w zupełnie innym świetle…
— Niedobrze jest czytać ciekawą książkę od końca, prawda? — przemówił Janus Poliektowicz, który jawnie mnie obserwował. — A co do pańskich pytań, Aleksandrze Iwanowiczu, to… Niech pan się postara zrozumieć, że dla każdego istnieje mnóstwo przyszłości. I każdy pański postępek tworzy którąś z nich. Pan to zrozumie — powiedział tonem przeświadczenia. — Na pewno pan zrozumie.
Później oczywiście to zrozumiałem.
Ale to już zupełnie, zupełnie inna historia.
KRÓTKIE POSŁOWIE ORAZ KOMENTARZE
p.o. kierownika ośrodka przetwarzania danych INBADCZAM, młodszego pracownika naukowego A. I. Priwałowa
Zawarte w tej książce opowieści z życia Instytutu Badań Czarów i Magii nie są, moim zdaniem, realistyczne w ścisłym znaczeniu tego słowa. Mają jednak zalety odróżniające je korzystnie od analogicznych utworów G. Dociekliwego i B. Żłobka, dzięki czemu zasługują na polecenie szerokim kręgom czytelników.
Przede wszystkim trzeba podkreślić, że autorzy, doskonale orientujący się w sytuacji, potrafili oddzielić w pracy instytutu nurt postępowy od konserwatywnego. Opowiadania nie budzą irytacji, jaką odczuwa się przy czytaniu bałwochwalczych artykułów o koniunkturalnych sztuczkach Wybiegałły lub równie entuzjastycznych interpretacji nieodpowiedzialnych prognoz pracowników Działu Wiedzy Absolutnej. Poza tym przyjemnie odnotować właściwy stosunek autorów do maga jako człowieka. Mag w ich ujęciu nie jest przedmiotem lękliwego zachwytu i uwielbienia, ale równocześnie nie jest irytującym idiotą z filmów, osobistością nie z tej ziemi, która ustawicznie gubi okulary, nie umie dać po mordzie chuliganowi i czytuje ukochanej wyjątki z „Kursu rachunku różniczkowego i całkowego”. Wszystko to dowodzi, że autorzy potrafili znaleźć właściwy ton. Na ich dobro trzeba też zapisać, że obrazki z życia instytutu przedstawili w relacji nowicjusza, oglądane jego oczami, nie omieszkali również podkreślić głębokich współzależności między prawami administracyjnymi a prawami magii. Jeśli chodzi o słabsze strony opowiadań, to w przeważającej większości wynikają one z wrodzonej autorom postawy humanistycznej. Jako zawodowi literaci często gęsto dają pierwszeństwo tak zwanej prawdzie artystycznej przed prawdą faktyczną. I jak większość literatów mają nieznośnie emocjonalny stosunek do zagadnień magii współczesnej, wykazując zarazem godną ubolewania ignorancję w tej dziedzinie. Nie zgłaszając żadnych zastrzeżeń co do publikacji omawianej książki, uważam jednak za konieczne wytknąć pewne konkretne uchybienia i błędy autorów.
Читать дальше