– Pani Gaylord?
– Myślisz, że czuje się dobrze? – spytała Jenny.
– Na pewno – odparł. – Zasnęła, czytając gazetę. Pani Gaylord?
Kobieta otworzyła oczy. Patrzyła przez chwilę na Petera z niepojętym wyrazem twarzy, z wyrazem dziwnego podejrzenia, ale potem nagle usiadła, przetarła rękami oczy i zawołała:
– Boże mój! Musiałam na chwilę zasnąć.
– Na to wygląda – rzekł Peter.
Odrzuciła koc i wstała. Była trochę wyższa niż Jenny, a pod prostą szarą suknią skrywała ciało chude jak wiór. Stojący blisko Peter poczuł zapach zwiędłych fołków.
– Państwo Delgordo, jak sądzę? – powiedziała.
– Tak, to my. Przyjechaliśmy przed chwilą. Pukaliśmy, ale nikt nie odpowiadał. Mam nadzieję, że pani wybaczy nam to obudzenie.
– Oczywiście. Pewnie myślicie, że jestem okropna, nie witając was. Dopiero co się pobraliście? Moje gratulacje. Wyglądacie na bardzo szczęśliwych.
– I jesteśmy – uśmiechnęła się Jenny.
– Chodźmy więc do domu. Dużo macie bagażu? Mój pomocnik pojechał dziś do New Milford po bezpieczniki. O tej porze roku jest w domu trochę nieporządku. Po Rosh Hashanah przyjeżdża już niewielu gości.
Poprowadziła ich w stronę domu. Peter popatrzył na Jenny i wzruszył ramionami, Jenny odpowiedziała grymasem. Postępowali za kościstymi plecami pani Gaylord przez zaśmiecony trawnik w stronę domu, aż weszli do przeszklonego pomieszczenia, gdzie stał spłowiały, butwiejący stół bilardowy, a na ścianach, obok nagród żeglarskich i proporczyków uniwersyteckich, wisiały oprawione w ramki fotografie uśmiechniętych, młodych mężczyzn. Przez zapaćkane oszklone drzwi przeszli do rozległego, ciemnego, pachnącego pleśnią salonu, który mieścił dwa stare, zamykane kominki i klatkę schodową z galeryjką. Dookoła wisiały zakurzone draperie, podłoga była parkietowa, a ściany wyłożone boazerią. Całość wyglądała bardziej na prywatny dom, niż na "szampański azyl weekendowy dla wyrafinowanych par".
– Czy jest tam… czy ktoś tu jeszcze mieszka? – spytał Peter. – Mam na myśli innych gości?
– O, nie – uśmiechnęła się pani Gaylord. – Jesteście całkiem sami. O tej porze roku jesteśmy osamotnieni.
– Może nam pani pokazać nasz pokój? Sam przyniosę bagaże. Mieliśmy dość ciężki dzień, załatwiając różne sprawy.
– Naturalnie – odparła pani Gaylord. – Pamiętam dzień mojego ślubu. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy tu przyjadę i będę miała Fredericka tylko dla siebie.
– Pani spędziła tutaj noc poślubną? – spytała Jenny.
– O, tak. W tym samym pokoju, w którym wy spędzicie swoją. Nazywam go apartamentem ślubnym.
– Co się dzieje z Frederickiem… to znaczy z panem Gaylordem?
– Umarł – odpowiedziała pani Gaylord. Jej oczy pojaśniały od wspomnień.
– Bardzo mi przykro – powiedziała Jenny. – Przypuszczam, że ma pani rodzinę. Może synów?
– Tak – uśmiechnęła się pani Gaylord. – To wspaniali chłopcy.
Peter wziął bagaż zostawiony u progu drzwi wejściowych.
Prowadzeni przez panią Gaylord poszli po schodach na drugie piętro. Mijali mroczne łazienki o żółtych szybach okiennych i z wannami stojącymi na żelaznych łapach z pazurami. Mijali sypialnie z zaciągniętymi storami i łóżkami, w których nikt nie spał. Minęli szwalnię, gdzie stała nożna maszyna do szycia – czarna, emaliowana, inkrustowana masą perłową. Dom był zimny; podłogi pod nogami skrzypiały, kiedy zmierzali do ślubnego apartamentu.
Pokój, w którym mieli zamieszkać, okazał się rozległy i wysoki. Frontowe okna wychodziły na zasnuty liśćmi podjazd, z tylnych widać było las. W pokoju stała ciężka, rzeźbiona szafa dębowa, a łóżko miało wysoki baldachim z brokatu, wsparty na czterech wyrzeźbionych filarach przypominających spiralę. Jenny usiadła na łóżku, poklepała je ręką i rzekła:
– Trochę twarde, prawda?
Pani Gaylord odwróciła głowę w bok. Wydawało się, że myśli o czymś innym.
– Zobaczy pani, jakie jest wygodne, kiedy się pani do tego przyzwyczai – powiedziała.
Peter postawił walizki.
– O której poda nam pani dzisiaj obiad? – zapytał.
Pani Gaylord nie odpowiedziała mu wprost, tylko zwróciła się do Jenny:
– O której państwo sobie życzą?
Jenny zerknęła w stronę Petera.
– Odpowiadałoby nam koło ósmej – odparła.
– Doskonale. Przygotuję go na ósmą. Tymczasem rozgośćcie się. Zawołajcie mnie, jeśli będziecie czegoś potrzebowali. Jestem zawsze w pobliżu, nawet jeśli czasem zasnę.
Uśmiechnęła się smutno do Jenny i zniknęła bez słowa, zamykając cicho drzwi za sobą. Peter i Jenny czekali jeszcze chwilę, aż usłyszeli jej kroki w hallu. Wtedy Jenny frunęła w ramiona Petera i pocałowali się. Pocałunek znaczył bardzo wiele: kocham cię, dziękuję ci, nie ważne kto, co powiedział, udało nam się, w końcu się pobraliśmy, jesteśmy zadowoleni.
Rozpiął guziki jej prostej wełnianej sukni wyjściowej. Zsunął ją z ramion Jenny i pocałował ją w szyję. Palcami rozczochrała mu włosy i szepnęła:
– Wyobrażałam sobie, że to tak właśnie się odbędzie.
– Uhum – zamruczał.
Suknia zsunęła się do kostek. Pod nią nosiła różowy, przejrzysty biustonosz, przez który widać było ciemne sutki, i skąpe przezroczyste majteczki. Wsunął rękę pod biustonosz i pieścił palcami jej sutki, aż zesztywniały. Jenny rozpięła mu koszulę i wsunęła pod nią ręce, głaszcząc jego nagie plecy.
Jesienne popołudnie stawało się mgliste. Zdjęli kapę z baldachimowego łoża i nadzy wśliznęli się między prześcieradła. Całował jej czoło, zamknięte powieki, usta, piersi. Ona całowała jego wąską, muskularną pierś, płaski brzuch. Zamknęła oczy, słyszała jego oddech – miękki, natarczywy, pożądliwy. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami, czując jak rozwiera jej uda. Oddychał coraz ciężej i ciężej, jak gdyby biegł albo z kimś walczył.
– Spieszysz się, ale ja to lubię – zamruczała.
Poczuła, jak w nią wchodzi. Nie była jeszcze gotowa, przez jego niezwykły pośpiech, ale był tak wielki i natarczywy, że cierpienie było zarazem przyjemnością, i chociaż krzywiła się z bólu, jednocześnie drżała z rozkoszy. Zadawał jej pchnięcie za pchnięciem, a ona krzyczała… Pod opuszczonymi powiekami pojawiły się wszystkie fantazje, które jej się kiedykolwiek śniły… Że jest gwałcona przez brutalnych wikingów w stalowych zbrojach, z nagimi udami… że jest zmuszona rozbierać się przed lubieżnymi władcami w bajkowych haremach… że atakuje ją lśniący, czarny ogier.
Był tak męski i niepohamowany, że poczuła się całkowicie przytłoczona, zatracona w uniesieniu i miłości. Wracała do siebie przez wiele minut, które odliczał malowany sosnowy zegar ścienny, cierpliwie tykający i tykający, powoli, jak pył osiadający na meblach w szczelnie zamkniętym pokoju.
– Byłeś fantastyczny – wyszeptała. – Nigdy przedtem tak mnie nie kochałeś. Małżeństwo dobrze ci służy.
Nie było odpowiedzi.
– Peter?
Odwróciła się, a1e Peter gdzieś znikł. Leżała sama w łóżku.
Widziała jedynie zmięte prześcieradło!
Zdenerwowana, odezwała się:
– Peter? Jesteś tam?
Odpowiedziała jej cisza, odliczana tykaniem zegara.
Usiadła, całkowicie już przytomna. Cichutko, prawie niedosłyszalnie powtórzyła:
– Peter? Jesteś tam?
Spojrzała w stronę na pół otwartych drzwi do łazienki.
Podłoga zalana była słońcem późnego popołudnia. Z zewnątrz dobiegał szelest liści i odległe powarkiwanie psa.
Читать дальше