Żadne z nich nie widziało przedtem tak pokawałkowanych ciał ludzkich. Wyglądały jak monstrualny ogród, pełen przerażających warzyw: wątroby błyszczące jak oberżyny, sterty jelit wyglądające jak kalafiory z twarogu, płuca wielkie niczym dynie.
Z całej tej orgii skóry, kości i odpadków, ze wszystkich tych odrzutów, skrupulatny ojciec Davida stworzył nową kobietę. Nie była oczywiście tak piękna jak Katia Ardonna. Żeby przywrócić tamtej wygląd taki, jaki utrwalił się w jego pamięci, obrabował sześć kobiet z najlepszych fragmentów ich ciał. Mimo tych ograniczeń postać można było pokazać ludziom, a jednocześnie stanowiła doskonały obiekt, na którym mógł ćwiczyć zszywanie tkanki ludzkiej i wypróbowywać nowe pomysły w technice łączenia włókien nerwowych.
A poza tym żyła, tak samo jak Katia Ardonna; sześć ofiar morderstw utworzyło jedną żywą kobietę.
Kilka ostatnich fotografii w albumie przedstawiało przyszywanie palców u nóg i zaszywanie cięć.
Ostatnie zdjęcie zostało zrobione w dniu, w którym zdejmowano bandaże z twarzy nowej kobiety. Miała odciski od opatrunków, była oszołomiona, a jej oczy były zamglone. I wtedy z mdlącym uczuciem narastającego obrzydzenia rozpoznali tragiczną, krzywą twarz ciotki Rosemary.
Sherman, Connecticut
Litchfield Hills są wymarzonym miejscem akcji romantycznego opowiadania z dreszczykiem. Jedźcie tam w jesieni, kiedy drzewa zmieniają barwy, a okolica pachnie świętem zmarłych. Jest to kraj lampionów zrobionych z wydrążonych dyń; kraj, w którym w dalszym ciągu czarownice latają na miotłach, a liście same wirują.
Sherman, w stanie Connecticut, zachowało atmosferę magii znacznie dłużej niż miasta europejskie, ponieważ ominęła je fala najnowszego rozwoju. Względy ekonomiczne przerzedziły jego mieszkańców, pozostawiając jedynie emerytów i dojeżdżających do pracy. Można jeszcze znaleźć ponure, walące się zajazdy z epoki dyliżansów oraz ogromne opuszczone domostwa, których okna pokryte są liszajami porostów, a siatki na kortach tenisowych smętnie zwisają.
Miasteczko oddalone jest zaledwie o dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu, ale to jeszcze potęguje niesamowitość. Można przenieść się w ten sposób z wiru nowoczesnej metropolii w XVII – wieczną ciszę… ciszę wprost niewiarygodną.
A kiedy zaczną się dziać dziwne rzeczy… one również stają się niewiarygodne.
Przyjechali do Sherman, w stanie Connecticut, pewnego zimnego, jesiennego dnia; liście o tej porze roku były kruche i szeleszczące, a cały świat wyglądał jak zardzewiały. Zajechali wypożyczoną cordobą przed frontowe drzwi domu i wysiedli. Peter otworzył bagażnik i wyjął z niego walizki, zupełnie nowe, z etykietkami sklepu Macy w White Plains, jeszcze z cenami. Jenny, w owczym kożuchu, stała z boku, uśmiechając się i trzęsąc z zimna. Trwało sobotnie popołudnie, a oni byli świeżo po ślubie.
Pośród drzew gubiących liście stał milczący dom o ścianach z białych, poziomo ułożonych desek. Było to ogromne, stare domostwo kolonialne z lat dwudziestych XIX wieku, z pomalowanymi na czarno poręczami, starą lampą od dyliżansu, zawieszoną nad drzwiami wejściowymi, i z wyłożoną płytami kamiennymi werandą. Dookoła rosły gołe już o tej porze roku drzewa, a spod ziemi wyłaniały się warstwy kamieni. Był tam nie używany kort tenisowy, z obwisłą siatką i zardzewiałymi słupkami. Niszczejący walec ogrodowy, obrosły trawą, stał w miejscu, gdzie przed wielu, wielu laty zostawił go na chwilę ogrodnik.
Dokoła panowała absolutna cisza. Dopóki się nie stanie nieruchomo w Sherman, podczas chłodnego jesiennego dnia, dopóty się nie wie, co to jest cisza. Czasem tylko lekki powiew wiatru zamiata suche liście.
Podeszli do drzwi wejściowych. Peter niósł walizki. Rozejrzał się, chcąc zadzwonić, ale nigdzie nie było dzwonka.
– Może zapukamy? – spytała Jenny.
Peter uśmiechnął się szeroko.
– Tym?
Na pomalowanych na czarno drzwiach przymocowana była groteskowa, zaśniedziała kołatka mosiężna, przedstawiająca jakiegoś wydającego dziki ryk stwora z rogami, szczerzącego groźnie zęby. Peter wziął ją do ręki i zastukał trzykrotnie. Uderzenia rozbrzmiały wewnątrz echem pustych korytarzy i klatek schodowych. Peter i Jenny czekali, uśmiechając się do siebie uspokajająco. Dokonali przecież rezerwacji. Co do tego nie było żadnej wątpliwości.
Cisza.
– Może powinieneś zastukać głośniej. Niech ja spróbuję.
Peter zapukał mocniej. W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Czekali dwie albo trzy minuty. Popatrzył na Jenny
– Kocham cię, wiesz? – powiedział.
Jenny stanęła na palcach i pocałowała go.
– Ja też cię kocham. Kocham cię bardziej niż całą beczkę małp.
Słychać było szelest liści na kamiennej podłodze werandy, ale nikt nie otwierał drzwi. Jenny poszła przez frontowy ogród do okna i ocieniając dłonią oczy zajrzała do wnętrza domu. Była niska – miała zaledwie sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, długie jasne włosy i szczupłą, owalną twarz. Peterowi wydawała się podobna do muzy Boticellego, do jednej z owych boskich istot, które unoszą się tuż nad ziemią, owinięte są w przezroczyste szaty, i grają na harfach. Była naprawdę słodka. Wyglądała słodko, miała dobry charakter, z odrobiną uszczypliwości, która sprawiała, że jej słodycz nabierała smakowitości. Poznał ją w samolocie Eastern Airlines na trasie z Miami do lotniska La Guardia. Wracał z wakacji, ona zaś z wizyty u emerytowanego ojca. Zakochali się w sobie w ciągu następnych trzech miesięcy, które przebiegły jak w typowym scenariuszu flmowym: zamglone sceny wspólnego pływania, pikniki na trawie i biegi w zwolnionym tempie przez General Motors Plaza, w otoczeniu chmury gołębi, oglądane życzliwie przez przechodniów.
Peter pracował jako redaktor w Manhattan Cable TV. Był wysoki i szczupły i lubił nosić robione na drutach swetry z luźnymi rękawami. Palił papierosy Parliament, czasem Santany i mieszkał w małym miasteczku, wśród tysiąca płyt, w towarzystwie szarego kota, który lubił bawić się dzwoneczkami oraz rozszarpywać domowe dywany i rośliny. Kochał Doonesbury i nie zdawał sobie sprawy, jak dalece stało się jego cząstką.
Przyjaciele dali im w prezencie ślubnym torebkę trawki i orzechowe ciasto z Yum-Yum Bakery. Siwy, kochany ojciec Jenny dał im trzy tysiące dolarów i łóżko wodne.
– Można zwariować – stwierdził Peter. – Przecież zarezerwowaliśmy tu miejsca na tygodniowy pobyt.
– Dom wygląda na opuszczony – powiedziała stojąca na korcie tenisowym Jenny.
– Wygląda jeszcze gorzej – użalał się Peter. – Wygląda, jakby zapadał się w ziemię. "Obiady z szampanem w Connecticut" – obiecywali. Wygodne łóżka i wszelkie udogodnienia. A to przypomina zamek Frankensteina.
Jenny, niewidoczna, zawołała nagle:
– Ktoś jest na tylnym tarasie.
Peter zostawił walizki i poszedł za nią wokół domu. Czarno-białe ptaszki trzepotały skrzydełkami i śpiewały wśród tracących liście gałęzi drzew. Przekroczył wystrzępioną siatkę kortu tenisowego i zobaczył Jenny, stojącą przy leżaku. Spała na nim siwa kobieta, przykryta ciemnozielonym kocem w szkocką kratę. Obok niej, na trawie, leżała poruszana wiatrem gazeta z New Milford.
Peter pochylił się nad kobietą. Miała kościstą twarz o szlachetnych rysach… kiedyś musiała być przystojna. Jej usta były lekko rozchylone, a gałki oczne poruszały się pod powiekami, jak gdyby coś jej się śniło.
Potrząsnął nią delikatnie i powiedział:
Читать дальше