- Czemu pan to zapisuje? - Wytrzeszczyłem oczy. - Przecież to bzdury.
Uśmiechnął się lekko.
- Bzdury, ale skoro w to wierzył, mógł na przykład wsiąść do tramwaju na Okęcie, a tam zabłądzić i spotkać złych ludzi - wyjaśnił. - Dziękuję za informacje, następny...
*
Pranie zwisało prawie do ziemi. I bardzo dobrze, przynajmniej nikt nie zobaczy mnie z okna. Wślizgnąłem się za wzorzyste cygańskie powłoczki, zanurkowałem w krzaki bzu i wreszcie dotknąłem dłonią muru tajemniczego ogrodu. Mur jak mur. Stare czerwone cegły, zaprawa pociemniała ze starości, dwa i pół metra wysokości, akurat tyle, by trudno było zajrzeć, co jest po drugiej stronie.
Trudno? A figę! Przyczepiłem lusterko, rozsunąłem teleskopową wędkę pożyczoną od sąsiada i tak zaimprowizowany peryskop wysunąłem nad koronę zagadkowej ściany. Spojrzałem. Nic ciekawego. Zrudziała trawa, jakieś krzaki, z grubsza to, co zaobserwowaliśmy z klatki bloku. Poczułem ciężkie rozczarowanie, jakby coś we mnie pękło. Zdemontowałem „aparaturę". A czego, u licha, się spodziewałem? Szklarni z ananasami? Już miałem odejść, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem w chłodnym powietrzu obłoczek pary. Biła z otworu w ścianie. Pochyliłem się. W przeszłości ktoś wywiercił tu dziurkę o średnicy może centymetra, obecnie zatkaną niedużym kamyczkiem. Nie był szczelnie dopasowany, ciepłe powietrze przenikało obok bez trudu. Podważyłem go scyzorykiem. Moją dłoń owiał delikatny ciepły podmuch. Pochyliłem się i spojrzałem przez dziurę. Tylko raz. Wystarczyło.
W ciężkim szoku pognałem między słupkami z suszącymi się poszwami, wybiegłem przez bramę i zatrzymałem się dopiero kilka uliczek dalej. Dyszałem. Na szczęście mimo paniki nie zapomniałem o wędce. Poczułem silny zawrót głowy. To niemożliwe...
Gdy patrzyło się nad murem, widać było obrazek całkowicie przewidywalny. Chyba to zjawisko mężczyźni spotkani wtedy na ulicy nazwali „barierą". Przesłona, magiczna kotara maskująca prawdziwy obraz ogrodu. Gdy spojrzałem przez dziurkę, ujrzałem, jak ten kawałek ziemi wygląda naprawdę. Drzewa bananowca o liściach wyzłoconych słońcem. Drzewka obsypane mandarynkami i cytrynami. Zobaczyłem kamienną rzeźbę pośrodku i stylową ławeczkę niczym z zagranicznego katalogu. A do tego wszystkiego kwiaty, tysiące kwiatów mieniących się barwami...
- Inny świat - szepnąłem w zachwycie.
Długo szwendałem się po dzielnicy, po pierwsze, żeby się uspokoić, po drugie, aby upewnić się, że nikt za mną nie chodzi. Kupiłem w kiosku zeszyt, długopis i paczkę kopert. Ostrożnie, przez rękawiczkę, wyrwałem ze środka zeszytu jedną kartkę. Drukowanymi literami napisałem informację o tym, że Piotrek zniknął, bo interesował się przejściem do innego świata. Podałem numer kamienicy z ogrodem. Dopisałem adres naszego posterunku.
Nagle zawahałem się. Ojciec nie rozmawiał ze mną o swojej prawdziwej pracy, ale ogólnie rozumiałem, że trwa wielki wyścig między Ruskimi a Amerykańcami i ta strona, która zdobędzie przewagę, wygra. Wejście do innego świata... A jeśli nasi dogadają się z przybyszami i kupią od nich broń, którą przechytrzą zleceniodawców ojca?
Podarłem list i wyrzuciłem. Wróciłem do domu późno.
- Pojedziemy w środę na wycieczkę do Szwecji - powiedział mi tata w progu. - Na jakieś trzy, cztery dni, pozwiedzać muzea Sztokholmu. Spakuj się. Pamiętasz?
- Tak.
Wbijał mi to do głowy przez ostatni rok. Nie bierzemy nic, co mogłoby wskazywać, że zamierzamy uciec. Żadnych pamiątek, zdjęć rodzinnych, kosztowności. Aparat fotograficzny, filmy, przewodnik po Szwecji. Jedna ulubiona książka nie wzbudzi podejrzeń, resztę musimy po prostu porzucić.
Nie żegnam się z kolegami, później wyślę im kartki. Adresy muszę zapamiętać, nie powinienem mieć przy sobie żadnego świstka z notatkami...
*
Cztery dni do odlotu... Czas zamknięcia - jak powiedziała mama. Trzeba załatwić swoje ostatnie sprawy, te, które można załatwić bez wzbudzania podejrzeń. Marek... Wahałem się, czy powiedzieć mu o odkryciu, czy nie. I zdecydowałem się milczeć. Sprawdziliśmy, szklarni nie ma. Nie będzie jej szukał, nic mu nie grozi.
A ja? Piotrek... Głupek, irytujący podglądacz i podsłuchiwacz, skarżypyta i plotkarz, ale jednak swojak. Wpadł jak śliwka w gówno. Zapewne go zabili, ale może tylko uwięzili? Czułem, że nie mogę go tak zostawić. Nawet za cenę potwornego ryzyka.
Przeczołgałem się pod zardzewiałą siatką. Cygański ogródek. Jak mnie tu złapią, pewnie dostanę kosą pod żebro. Przypadając do ziemi, przekradałem się między krzakami porzeczek. Prawie pozbawione liści, dawały kiepską osłonę. Spojrzałem z niepokojem na okna kamienic rozjarzone błękitną łuną od telewizorów. No cóż, miejmy nadzieję, że nikt nie wyjrzy. Wreszcie dotarłem do celu. Z jednej strony ściana kamienicy, z dwu - wysoki ceglany mur. Przede mną parkan z gęstej siatki zamykał czwarty bok ogrodu. Z tej strony wyglądał zupełnie zwyczajnie. Siatka, gęsty żywopłot, dalej krzaki porzeczek, jakieś drzewka...
A może obraz, który widziałem przez dziurę w murze, był tylko złudzeniem? Leżąc na mokrej, lodowato zimnej ziemi, byłem coraz bardziej o tym przekonany. Jednak przeszedłem zbyt długą drogę, musiałem to sprawdzić... W jednym miejscu ktoś kiedyś rozciął ogrodzenie. Zesztukowano je, przeplatając oczka kablem. W żywopłocie ziała dziura, przez którą od biedy mógłbym się przecisnąć.
Wyjąłem z kieszeni nożyce do blachy, przeciąłem drut i wyciągnąłem go. Rozejrzałem się, czy przypadkiem nie nadchodzą Cyganie, a potem wczołgałem w otwór. Żywopłot miał może z pół metra grubości. Rozchyliłem sztywne, kolczaste gałązki. Najpierw zobaczyłem piórko. Miało może ze trzy centymetry. Z wierzchu granatowo-niebieskie, od spodu żółte. Papugi? Podczołgałem się jeszcze kawałek. Obraz, który miałem przed oczyma - bezlistne krzewy i pożółkłe trawy - nagle zamigotał i rozpłynął się. Twarz owiał mi ciepły wiatr. Teraz widziałem dokładnie to, co wtedy przez dziurkę w murze.
Krótko przycięta trawa, świeżo zroszona wodą. Jej krople skrzyły się w promieniach ostrego południowego słońca. U nas był już wieczór, tam słońce najwyraźniej stało jeszcze dość wysoko. Banany i mandarynki dojrzewały na drzewach, na ścieżce papuga dziobała soczysty owoc, chyba mango. Ananasy, jeszcze zielone, rosły na grządce. Pośrodku wznosiła się marmurowa statua kobiety grającej na skrzypcach. Przełknąłem ślinę. Za posągiem w rogu ktoś niedawno rozkopał trawnik. Widziałem prostokąt czarnej, starannie zagrabionej ziemi.
Poczołgałem się z powrotem. Wizja znikła jak zdmuchnięta. Uporządkowałem jako tako gałązki, zaplotłem dziurę resztkami drutu. Długo kręciłem się po ulicach, rozglądając się, czy nikt mnie nie śledzi.
Tydzień później zobaczyłem Nowy Jork.
*
Wylądowałem na Okęciu jako Jonathan Simpson, drobny przedsiębiorca budowlany z Seattle. Zapewne była to niepotrzebna ostrożność - nie sądziłem, by nadal nas poszukiwano. Tym razem spędzę w kraju tylko kilka dni, ale już obiecywałem sobie, że kiedyś przyjadę tu na dłużej.
Nogi same zaniosły mnie na Pragę. Wysiadłem z tramwaju na pętli koło kościoła. Moja dawna szkoła wyglądała równie odpychająco co dawniej. Dzielnica zmieniła się niewiele. Przybyło parę nowych sklepów, stare zmieniły asortyment. Jednak dziurawy asfalt nadal odsłaniał kocie łby, a popękany chodnik i poszarzałe z brudu elewacje kamienic pozostały dokładnie takie, jak zapamiętałem. Tylko auta parkujące na trawnikach były lepsze, a i Cyganów widziałem jakby więcej. Jak kiedyś snuli się bez celu lub popatrując na boki, półgłosem wymieniali uwagi w swoim śpiewnym języku.
Читать дальше