Czasem wśród domów ziała wyrwa - rana z dawno minionej wojny. O tym, że kiedyś i tu ktoś mieszkał, świadczyły barwne plamy tynku na murach, nadal noszące ślady szlaczków malowanych z wałka. Dawni właściciele nieistniejących już mieszkań używali mocnych, kontrastowych zestawień kolorów. Dziś wyblakłe, pozwalały sobie wyobrazić, jak wyglądały kiedyś tamte pomieszczenia. Obok czerwieniały barwą starej cegły klatki schodowe. Od czasu do czasu w częściowo zatartym wzorze pojawiał się symbol drzewa życia, sugerujący, jakiej byli narodowości ci, którzy umarli już dawno temu. Ludzie, którzy zamieszkali tu po wojnie, byli szarzy i nieciekawi. Tak wyglądał świat mojego dzieciństwa, przestrzeń, w jakiej przyszło mi żyć od urodzenia do chwili, gdy za wieloletnią pracę dla Amerykanów zostaliśmy ewakuowani za wielką wodę.
Otworzyłem szarą teczkę. Wewnątrz była druga, mniejsza, opatrzona paskami papierowych pieczęci. Ściśle tajne, specjalnego znaczenia - głosiły nadruki na okładce. Wpisałem datę w odpowiednim miejscu, przeciąłem nożem pieczęcie i otworzyłem. Kilkanaście kartek, przeważnie zapisanych ręcznie w obcych językach. Do każdej przypięte tłumaczenie na angielski.
Ująłem kilkustronicowy maszynopis leżący na samym wierzchu. „Operacja »Fenix«. Zagadnienia dotyczące obserwacji enklaw" - głosił tytuł.
Pamiętam tamten dzień, zwykły, szary... Typowy jesienny dzień w połowie listopada. Było zimno, ale wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, zimy przychodziły wcześniej i śnieg na świętego Marcina nie był taką rzadkością jak dziś. Pamiętam stalowoszare zimowe warszawskie niebo nad głową; szary, popękany, przyprószony miałem węglowym chodnik pod nogami; szarożółte ściany starych czynszówek po obu stronach szarej ulicy...
I jeden element jakby z innego świata - lśniąca oślepiającą żółcią skórka od banana leżąca na zdeptanym trawniku. Stałem długą chwilę, patrząc na nią w zachwycie i z wściekłością jednocześnie. Ślina mimowolnie napłynęła mi do ust, gdzieś z zakamarków umysłu wypłynęło wspomnienie smaku. Ile to już lat nie widziałem bananów? Nawet w Peweksie ich nie sprzedawali. Chciałem się schylić, by choć pochwycić jej zapach, ale czułem, że zbliża się ósma. By zdążyć przed dzwonkiem, musiałem zdrowo przyspieszyć kroku.
- Referuj, co zapamiętałeś - polecił szef.
- Archiwum sprawy „Fenix" zawiera informacje o pojawieniu się na naszej planecie enklaw. Nie znamy podstaw fizycznych tego zjawiska. Wygląda, jakby część terenu znalazła się w bąblu będącym efektem nałożenia się naszej rzeczywistości i czegoś, co może być innym wymiarem, fragmentem obcej planety albo jeszcze czymś innym. Zewnętrzna forma budynków nie ulega zmianie, ale po zamknięciu strefy ścianki działowe i stropy noszą ślady dziwnych odkształceń. Tynki przekręcone farbą do ściany, kable, w których zmiażdżona izolacja znajduje się wewnątrz miedzianych rurek i tym podobne. Nigdy nie odnaleziono żadnych śladów poprzednich mieszkańców zaatakowanych miejsc. Są eksterminowani lub porywani. Przybysze dokonują mniej lub bardziej starannej legalizacji pobytu i wtapiają się między zwykłych ludzi. Być może prowadzą na nas eksperymenty, może tylko obserwują.
- Prawdopodobnie w czasie trwania misji nie mają kontaktu z hipotetyczną centralą - przerwał mi. - Dlatego nawiązują kontakty handlowe z tubylcami, sprzedając im najbardziej deficytowe towary. Przypuszczalnie wytwarzają je w enklawach w oparciu o zapasy surowców. Kupują w zamian to, co jest im potrzebne do życia lub innych, nieznanych nam celów.
Milczeliśmy przez chwilę.
- Nigdy jeszcze nie udało nam się wtargnąć do takiego bąbla - powiedział wreszcie. - W raportach opisano tylko ślady, jakie zdołano zabezpieczyć po jego zniknięciu. Nigdy nie zdołano pochwycić nikogo z wewnątrz. Zostały po nich pojedyncze włosy, fragmenty paznokci i złuszczony naskórek. Posiadają DNA podobne do podstawowego wzorca gatunku homo sapiens.
- Są ludźmi?
- Nie wiemy.
*
Nauczyciel sprawdzał nasze prace, kreśląc je bezlitośnie długopisem. Pogrążony w stercie zeszytów, zazwyczaj nie zwracał uwagi na to, co dzieje się w klasie.
- Skórka od banana? - Marek wytrzeszczył oczy. - Jesteś pewien?
- A co to ja, banana nie widziałem? - zaperzyłem się.
- Ale skąd?
- Podobno na Okęciu koło lotniska jest tajna rządowa plantacja daktyli - powiedział Piotrek, siedzący w ławce za nami.
Znowu szuja podsłuchiwał.
- Daktyle rosną na palmach. - Wzruszyłem ramionami. - Jak to sobie wyobrażasz zimą? W naszym klimacie?
- Podgrzewa się je gorącym powietrzem. Znałem gościa, który łaził tam wzdłuż płotu i jak jakiś leżał niedaleko drutów, to go kijkiem wyciągał - rozbuchana fantazja szukała ujścia.
- Możliwości nie ma wiele - powiedział półgłosem Marek. - Albo przysłano go w paczce z Ameryki, albo ktoś przyjechał i przywiózł z Niemiec czy Szwecji. A może jest ze specjalnego sklepu dla partyjniaków?
- Nie ma takiego sklepu w okolicy - zaprotestowałem.
- Akurat rozpoznasz - nasz kolega irytująco wcinał nam się do dyskusji. - Na drzwiach nie ma napisane. Tylko wtajemniczeni wiedzą, gdzie jest.
- Fakt - przyznał Marek. - Może tak być. Sklep udający biuro na przykład. Zakupy pakują do papierowej torby, żeby nikt nie widział, co to...
Cóż, nie brzmiało to tak głupio. Nauczyciel zatrzasnął z zadowoleniem ostatni zeszyt. Musieliśmy przerwać rozmowę. Przynajmniej do dzwonka. Na przerwie nasza dyskusja rozgorzała na nowo.
- I co z tego, że znajdziemy w okolicy sklep, w którym uprzywilejowani - słowo to Marek wypowiedział ze sztucznym patosem - kupują banany?
- No, nie wiem. - Moje plany nie sięgały aż tak daleko. - Pewnie nam nie sprzedadzą. Legitymację trzeba pokazać czy coś. A może mają specjalne kartki, bo jakby tak każdy z nich kupował, to i w specjalnym sklepie by zabrakło.
- Wrzucimy granat. Ekspedientki uciekną, a my cap za banany i w nogi - zaproponował Piotrek.
Znowu drań kręcił się koło nas.
- A masz granat? - jednym celnym pytaniem zgasiłem głupka.
- Wejdziemy, to milicja nas wyprowadzi. Albo i pałą przyleją, a potem może nawet ze szkoły wyrzucą. - Marek kręcił nosem. - Nie dlatego to jest tajne, żeby byle trzecioklasista tam buszował. Zresztą pewnie nawet drzwi nam nie otworzą.
- Jak to? Do sklepu każdy może wejść! - zaperzył się nasz niechciany wspólnik.
- Ale nie do takiego - odparowałem. - Tam się pewnie puka, patrzą na człowieka przez wizjer i oceniają, czy w ogóle go wpuścić. Ale gdybyśmy jednak znaleźli się w środku - wróciłem do pomysłu - może by ich zaszantażować? Oni nam dadzą po bananie, a my nie sypniemy, gdzie siedzą?
- Już się rozpędzili banany rozdawać - rzekł z politowaniem mój przyjaciel. - Nic nie zdziałamy, tylko sobie napytamy biedy. Choć z drugiej strony... Jadłem kiedyś mango z puszki - westchnął. - Zagadać, może coś po cichu na lewo sprzedadzą?
- To brzmi niegłupio - zapaliłem się. - Trzeba tylko dowiedzieć się, gdzie to jest. Poobserwować. Albo zagadać z kimś, kto będzie wychodził...
- Ja kumpli popytam - obiecał Piotrek i wreszcie poszedł w cholerę.
*
Wracając do domu, postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się skórce. Sądziłem, że będzie tam nadal leżeć. W naszej dzielnicy ulice sprzątano wyjątkowo rzadko i jakby niechętnie.
Byłem już niedaleko, gdy spostrzegłem dwóch facetów. Niższy ubrał się po naszemu, to znaczy w szaro-bure ciuchy, drugi miał na sobie kolorową zagraniczną kurtkę. Stali koło trawnika. W skupieniu oglądali skórkę. Wybiegłem na ulicę i kryjąc się za samochodami, podszedłem jak najbliżej.
Читать дальше