- Poszukajmy w lesie - podsunąłem. - Te drzewa mogą mieć ze sto pięćdziesiąt lat.
- Dwieście lat to szmat czasu, najstarsi ludzie mogli już nie słyszeć, że kiedyś prowadzono tu poszukiwania - westchnął.
- Niewykluczone, ale myślę, że trzeba znaleźć jakiegoś znawcę lokalnej historii. Może mieć dokumenty, stare plany... Szejk powinien o tym wiedzieć i być może wie.
Kiwnąłem głową, przyznając mu rację.
*
Mieszkańcy tej części kraju zasadniczo różnię się od nas fenotypem. Są przeważnie około trzydziestu centymetrów niżsi. Ja i Peter przy naszym wzroście, przeciętnym jak na USA, sprawiamy wrażenie bardzo wysokich. Moglibyśmy zrobić karierę w miejscowych drużynach koszykówki, gdyby ten sport (podobnie jak zdecydowana większość innych) nie był tu zakazany. Większość ludzi ma ciemne włosy i oczy, jednak trafiają się też niebieskoocy blondyni. Rudych brak zupełnie - ponoć są zabijani jako wcielone demony. Część mieszkańców ma rysy lekko negroidalne, to potomkowie osadników z Sudanu i krajów Maghrebu. Czasem mignie gdzieś twarz o lekko skośnych oczach i wystających kościach policzkowych - słyszałem, że przed utworzeniem republiki islamskiej żyło tu kilkadziesiąt tysięcy Azjatów, a później wielu pozostało w charakterze niewolników. Mężczyzn prawie bez wyjątku wykastrowano, ale kobiety rozprzedano do haremów.
Nie widać tu większych napięć i konfliktów międzyrasowych. Czas zaciera różnice, przybysze mieszali się przez dobre kilka pokoleń z miejscowymi. Mężczyźni są niezwykle silni i wytrzymali. Wędrowni rzemieślnicy czy handlarze potrafią przejść pieszo nawet osiemdziesiąt kilometrów w ciągu doby. To zapewne efekt zacofania cywilizacyjnego. Osły, muły, woły używane są prawie wyłącznie do transportu, koni dosiadać wolno tylko dobrze urodzonym. Urzędnicy i kurierzy mają lekkie, szybkie motocykle napędzane silnikami na sprężone powietrze. Jest ich niewiele i mimo że osada leży na szlaku, przez wieś przejeżdżają tylko dwa, czasem trzy dziennie.
Odpoczywaliśmy na mostku. Wieś i otaczające ją wzgórza zostały nieco z tyłu, przed nami ostatnie poła ustępowały lasom.
- Piękny kraj - powiedział Peter. - Żyzne ziemie, nie najgorszy klimat, mimo ostatnich zmian...
- Z samego rolnictwa nie sposób stworzyć dobrobytu - odparłem. - Ta gospodarka ciągle przetwarza resztki dawnych zasobów. Z gęstej sieci linii kolejowych zostały dwie. Żelazo z torów poszło do przekucia.
- Trochę podobnie jak u nas. Wyciskanie resztek ropy z dawnych odwiertów, recykling żelbetu, syntezowanie węgla z torfu. Płytkie złoża wyczerpane, głębokie zachowuje się jako rezerwę...
Zagłębiliśmy się w las i już po przejechaniu kilkudziesięciu metrów ścieżki trafiliśmy na stosunkowo szeroki pas zarośnięty jedynie małymi, usychającymi drzewkami.
- Sądzisz, że to może być na przykład dawna szosa? - zapytałem niepewnie.
- Kto wie? Beton, może asfalt. Nie wiem, z czego tu robili nawierzchnię w tamtych czasach, bo spieki węglowo-ceramiczne pojawiły się później. Jeśli ta warstwa jest dość płytko, to korzenie drzew nie mogą sięgnąć do warstwy wodonośnej i roślinność usycha. W każdym razie warto sprawdzić, bo kierunek się zgadza, a do odwiertu pewnie biegła dobra droga.
- A nad czym się tu zastanawiać. - Wzruszyłem ramionami i ująwszy łopatkę ogrodniczą, zacząłem kopać.
Dwadzieścia centymetrów próchnicy i pojawiła się zbita, szarosina, gładka powierzchnia.
- Smoła czy jakiś bitumit. Pewnie faktycznie ten asfalt. I co dalej?
Popatrzył w notatki.
- Prosto?
Dawna szosa skończyła się wielką wyrwą. Woda deszczowa spływająca ze skarpy wyżłobiła w glinie niezły wąwóz. Miał dobre dwa metry szerokości i co najmniej metr głębokości. Przecinał las jak długa, szarpana rana. Tu i ówdzie drzewa przechyliły się lub wywróciły. Zostawiliśmy rowery, zeskoczyliśmy na dno i ruszyliśmy naprzód.
- Oho - mruknął Peter. - Jesteśmy na dobrej drodze.
W zastygłym na kamień błocie pojawiało się coraz więcej kawałków czerwonej cegły. Tu i ówdzie błysnął tęczowo kawałek spatynowanego szkła.
- Baza geologów?
- W każdym razie miejsce, gdzie żyli ludzie.
Pierwszy fundament minęliśmy z lewej strony. Setki cegieł spojonych zaprawą nadal tworzyły mur. Woda podmyła go paskudnie, część runęła. Po chwili przeskakiwaliśmy przez resztki podmurówki biegnącej w poprzek rowu. Strumień przepływał między pozostałościami domów, żłobiąc sobie kilka koryt.
- Wypatruj grubych bloków betonu - zaczął i naraz umilkł.
Stercząca z błota kość była ludzka. Kawałek dalej widać było kolejną, a za zakrętem całe dno wyżłobienia okazało się być nimi usłane.
- Woda rozmyła stary cmentarz - mruknął, ale ja pokręciłem przecząco głową.
- Nie podoba mi się to...
Stanęliśmy przed sporym polem gęsto zawalonym kompletnymi szkieletami. Dziesiątki czaszek, kręgów szyjnych, kości miednicy, gdzieniegdzie żeber. Woda odsłoniła je, wyrwała to i owo z podłoża, jednak większość nadal spoczywała w miejscu, gdzie złożono je pierwotnie. Złożono?
- Wszyscy leżą twarzą do ziemi - szepnął Peter.
Pochyliłem się i podniosłem jedną z czaszek. W potylicy ział okrągły otwór. W sąsiedniej też, i w jeszcze następnej...
- Zbiorowy mord - powiedziałem przez ściśnięte gardło. - Kilkudziesięciu, może kilkuset ludzi...
- To łuski karabinowe. - Podniósł garść zardzewiałych tulejek. - Kazali im uklęknąć, a potem walili z bliska. Części w kark, innym w tył czaszki.
- Niemożliwe, przecież ludzie stawialiby opór...
- Nie mogli. - Pokazał mi poniewierające się tu i ówdzie kawałki skorodowanego żelaznego drutu. Niektóre ciągle jeszcze trzymały razem kości rąk.
- Związali im nadgarstki - domyśliłem się.
Peter był blady jak ściana. Obracałem jedną z łusek w dłoni. Kiedyś w muzeum widziałem coś podobnego. Spostrzegłem ślad jakiegoś napisu. Pośliniłem palec i potarłem. Błysnęły dwie liczby: oznaczenie zakładu zbrojeniowego i data. Trzydzieści jeden. Rok dwa tysiące trzydziesty pierwszy.
- Kilka lat później powstała republika islamska - mruknąłem. - A to są zapewne ci, którzy spróbowali stawiać opór.
- Tak. - Podniósł się znad jednego ze szkieletów. W dłoni trzymał małą złotą blaszkę. - To medalik - wyjaśnił, widząc mój pytający wzrok. - W tamtych czasach niektórzy katolicy nosili krzyżyki, a inni takie blaszki z wizerunkami Chrystusa lub świętych.
Stanął na krawędzi skarpy, przeżegnał się, a potem zaczął półgłosem odmawiać po łacinie jakąś modlitwę.
- Ciekawe, jak się nazywała ta wieś - odezwałem się, gdy skończył.
- Ropienka.
- Przyjechaliśmy z Ropienki.
- Nie. Sądzę, że było tak: wymordowali ludzi, spalili wieś, potem wznieśli nową po drugiej stronie wzgórz. Zwróć uwagę, że w Ar-Rappija nie ma w ogóle starych budynków. Mam na myśli takie, które miałyby, powiedzmy, dwieście, trzysta lat.
- Możliwe, że masz rację - przyznałem. Postanowiliśmy pójść dalej. Patrzyłem na Petera spod oka. Już się uspokoił. Wiedział, z pewnością wiedział o tym wcześniej. Co jeszcze ukrywał?
Za rozległym zagajnikiem brzóz naszym oczom ukazały się kolejne ruiny. Budowla była straszliwie zniszczona. Ogromne bryły ceglanego muru tworzyły rozległą hałdę. Tu i ówdzie sterczały z niej resztki strzaskanych filarów lub fragmenty ścian. Na gruzowisku zapuściły korzenie rachityczne sosenki.
- Kościół - szepnął Peter.
- Przyszli muzułmanie i zniszczyli - powiedziałem spokojnie. - Nie pierwszy raz w historii i pewnie nie ostatni...
Читать дальше