Głęboko zszokowani ruszyliśmy dalej. Stoisk z bronią było tu co niemiara - mój kuzyn wybrał dla nas dwie krótkie szable, ja kupiłem potwornie archaiczny z wyglądu rewolwer, a także woreczek spłonek, kule lane z ołowiu i proch. Sprzedawca był na tyle miły, że pokazał mi, jak się to draństwo nabija.
Poczułem się nieco pewniej, choć zdawałem sobie sprawę, że jedna spluwa w kaburze pod pachą w razie starcia z rozfanatyzowanym tłumem co najwyżej pogorszy naszą sytuację.
W następnym kramie handlowano ludźmi. Pod ścianą siedziało kilku mężczyzn. Nogi skuto im ciężkimi żelaznymi łańcuchami. Garbili umięśnione ramiona, a ich spojrzenia były apatyczne i nieobecne. Moją uwagę zwróciło jednak co innego. W głębi na drewnianym stołku siedziała młodziutka, może trzynastoletnia Chinka. Jak tu trafiła? Urodziła się jako niewolnica w szejkanacie, czy może Tatarzy porwali ją gdzieś na terenie Zachodniej Syberii? Sprzedawca, widząc moje zainteresowanie, pociągnął ją za ramię, a potem jednym szarpnięciem zerwał tunikę. Dziewczynka miała niewielkie, dopiero zaokrąglające się piersi, grube, dziecinne kolana i delikatny meszek na łonie. Spuściłem wzrok i przyspieszyłem kroku.
- Dobry Boże - szepnął Peter. Niewolnictwo... Książki, filmy, nawet przelotny obraz
tragarzy mocujących się z kontenerami transportowymi nie oddaje istoty problemu. Poczułem mdłości.
Peter parł w głąb bazaru, rozglądając się, jakby czegoś szukał. Wreszcie przystanął przed dużym stoiskiem z rozmaitymi antykami. Obejrzał srebrną solniczkę, potem sztylet, wreszcie zaśniedziały świecznik. Zapytał sprzedawcę o coś w dziwnym, śpiewnym języku. Ten położył palec na wargach i kiwnął głową. Peter podniósł świecznik i wręczył sprzedawcy zapłatę.
- Po jakiemu z nim gadałeś? - zdziwiłem się.
- Po polsku - wyjaśnił niechętnie. - Trzeba iść do departamentu transportu, wystarczy tego marnowania czasu, musimy jechać dalej - zmienił temat.
Przez chwilę oglądał mapkę, a potem ruszył zdecydowanym krokiem. Powędrowałem za nim zamyślony. Nie wiedzieć czemu, wydawało mi się, że rozmowa ze sprzedawcą antyków nie była przypadkowa. Znali się wcześniej? Nie, to niemożliwe. A jednak odniosłem wrażenie, że osiągnęli jakieś milczące porozumienie. Co, u diabła, kombinował Peter?
*
W hotelowej restauracji zbierają się ludzie, którzy przyjechali tu w interesach. Siedzą po kilku przy stolikach, oglądają pożółkłe mapy, przyciszonym głosem konwersują z Arabami. Niektórzy z nich przybyli zapewne w tym samym celu co my. Inni to łowcy antyków. Z rąk do rąk przechodzą porcelanowe filiżanki, srebrne cukiernice, drobna biżuteria. W powietrzu unosi się nieustannie cichy brzęk złotych monet rzucanych na blaty stolików. Tylko garstka osób przychodzi tutaj, by jeść.
Niewielu miejscowych ma prawo wstępu do restauracji. Z tego, co się dowiedzieliśmy, żeby oferować towar cudzoziemcom, trzeba mieć specjalny firman podpisany przez lokalnego szejka. Zezwoleń udziela praktycznie wyłącznie członkom swojego rodu. Inni Amerykanie, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że chodząc do departamentu, nic nie zdziałamy. Jeśli chcemy uzyskać pozwolenie na transport naszego wyposażenia, musimy zagadać z kuzynem namiestnika tych ziem. I, oczywiście, sowicie wynagrodzić go za usługę.
Miałem rację, podejrzewając, że w tak nisko cywilizowanym miejscu nadal używa się łapówek. Nie sądziłem jednak, że istnieje oficjalny cennik tych „usług". Pogadałem też z człowiekiem, który przymierzał się do eksploatacji siarki. Twierdził, że w tym kraju opłaca się nawet wydobycie gipsu. Teraz najważniejsze to zlokalizować nasze złoża ropy i zaklepać koncesję na ich eksploatację.
Odłożyłem długopis i tępo wpatrzyłem się w ścianę. Nie byłem w stanie się skupić. Aż mnie trzęsło z tłumionej wściekłości.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał mój kuzyn. - Jesteś chory?
- Przydałoby mi się kilka głębszych - westchnąłem. - Na uspokojenie nerwów.
- Alkoholu tu nie dostaniemy. Zakazany pod karą śmierci jako jeszcze jeden z licznych objawów istnienia szatana.
- Jak na cywilizację opierającą się na tak zezwierzęconym okrucieństwie, zaskakująco silnie boją się diabła - mruknąłem. - Z tego, co zauważyłem, przy rynku jest palarnia opium?
- Zgłupiałeś, człowieku?! - Peter potrząsnął mnie za ramiona. - Wiesz, co to za gówno?
- Tylko z literatury - przyznałem. - Ale pozwala ponoć zapomnieć.
- A co konkretnie chcesz zapomnieć?
- Ta dziewczynka na targu... - westchnąłem. - Po prostu mnie nosi. Gdzie myśmy przyjechali? Wiem, że nie da się pomóc każdemu, ale przecież, do cholery, mamy pieniądze. - Zerwałem się z miejsca i zacząłem chodzić od ściany do ściany. - Kupę pieniędzy, wystarczy na łapówki, życie tu jest bajecznie tanie. Dlaczego nie mielibyśmy ich użyć? Przecież służąca nam się przyda, może gotować, pastować buty, czyścić sprzęt do wierceń. Co ją tutaj czeka? Za tydzień przeleci ją jakiś sprośny, gruby pedofil, a potem zgnije w haremie, urodziwszy kilkanaścioro dzieci.
Popatrzył na mnie z błyskiem w oku.
- Siedź na tyłku. Zobaczę, co da się zrobić - nakazał i wyszedł z pokoju.
Wrócił po półtorej godzinie.
- Załatwiłeś coś? - Spojrzałem na niego.
- Łap. - Rzucił mi płaską szklaną butelkę. - To miejscowy bimber z daktyli. Surowo zakazany, można za to iść do piachu. Wypij, butelkę wypłucz i schowaj.
Odkorkowałem i pociągnąłem łyk. Smakowało gorzej niż płyn konserwujący do świdrów rdzeniowych, który kiedyś pijaliśmy w czasie wierceń na lodowcach, a śmierdziało tak, że nie da się opisać. Moc miało straszliwą. Poczułem, jakby ktoś wrzucił mi do żołądka iskrzącą świecę zapłonową.
- Dziewczynką się nie martw. Kupił ją ten człowiek, który handluje antykami. To porządny gość, nie zrobi jej krzywdy. My, jako niewierni, i tak nie mielibyśmy prawa nabyć niewolnika.
Pociągnąłem jeszcze jeden łyk i oddałem mu flaszkę. Też trochę wypił. Alkohol, choć podły, szybko uderzał do głowy. Nim skończyliśmy butelkę, obaj byliśmy zalani w pestkę. Od czasów studenckich nie byłem tak urżnięty. Położyłem się na łóżku, starając się przeczekać nadciągający sztorm. Mózg jednak, choć zamroczony, nie przestał pracować. Coś mi tu potwornie śmierdziało.
Mój kuzyn najwyraźniej znał skądś handlarza antyków. Gdzie mogli się spotkać? Przecież nie w USA! Nie nawiązali ze sobą korespondencji, przesyłając gołębie pocztowe nad Atlantykiem! A jednak sprawiali wrażenie, jakby coś ich łączyło. Przymknąłem oczy. Jak to było? Kuzyn pochylił się i obejrzał po kolei trzy przedmioty, zanim zapytał o cenę świecznika. Umówiony szyfr? Rozmawiał ze sprzedawcą po polsku. Podejrzewałem, że teraz po prostu dał pieniądze, żeby tamten kupił tę małą.
A może... Może pracując w archiwum, Peter poznał kogoś, kto bywał i robił interesy w Lechistanie. Ktoś mu podpowiedział, że warto się tu wybrać, że eksploatacja surowców jest opłacalna. Ten ktoś mógł mu też powiedzieć coś w rodzaju: jakbyś miał kłopoty, poszukaj na bazarze handlarza antyków, to mój kumpel. Z jakiegoś powodu Peter załadował sobie jeszcze w USA nie tylko fusha, ale i uchodzący za dawno wymarły polski.
Wymarły? A może nie, skoro zdołał się w tym języku porozumieć...
*
Obudziłem się na straszliwym kacu. Bolała mnie głowa, w gardle miałem kompletnie sucho, straszliwy bimber wypalił mi chyba dziury w żołądku. W każdym razie czułem się jak wtedy, kiedy aborygeni usiłowali mnie otruć... W dodatku co chwila odbijało mi się siarką. Czyżby ortokoraniści mieli rację i alkohol to dzieło szatana?
Читать дальше