Kierując się zapachem jadła, ruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. W jadalni królował ogromny stół pociemniały ze starości. Otaczały go krzesła, każde inne. Pomieszczenie oświetlało tylko kilka świec wetkniętych w mosiężne lichtarze. Na kolację przyszedł właściciel zajazdu i trzech młodzieńców bardzo do niego podobnych, mniej więcej w wieku Petera.
Gości nie było wielu. Dwaj starsi Arabowie wyglądający na wędrownych kupców i Murzyn w jasnym burnusie. Wszyscy starali się siedzieć jak najdalej od nas i tylko czasem łapaliśmy ukradkowe spojrzenia, którymi nas taksowali.
Talerze z dymiącą potrawą przyrządzoną z baraniny, soczewicy, soi, papryki i jakichś nieznanych nam warzyw podała starsza kobieta o wyglądzie czarownicy z bajki, ale o bardzo miłym uśmiechu. Zaskoczyło mnie, że nie zakrywała twarzy. Po chwili przyszła też dziewczyna, która pokazywała nam pokoje. Byłem ciekaw, jak będzie jadła, mając czarczaf, lecz ona tylko rozłożyła pieczywo i znikła.
Kolacja okazała się bardzo smaczna. Po chwili na stole pojawiła się też kawa w małych filiżankach. Była bardzo mocna i bardzo gorzka. Zjedliśmy i kobieta pozbierała talerze, po czym przyniosła jeszcze placek wielkości koła od wozu, hojnie posypany kruszonką. Sądząc po smaku, był nadziewany daktylami. Ukroiła nam gigantyczne porcje i powiedziała po arabsku coś, co zabrzmiało zachęcająco. Miała bardzo dziwny akcent, ale zrozumieliśmy po intonacji.
Kończyliśmy już jeść, gdy pojawił się kolejny gość. Był mniej więcej w moim wieku, na głowie nosił żółty turban. Na czole i policzkach wytatuowane miał jakieś napisy, zapewne wersety z Koranu.
- Jestem szejkiem tej doliny - przedstawił się. Przejrzał nasze dokumenty i najwyraźniej zadowolony zaczął nabijać fajkę.
- Macie szczęście, że przyjechaliście właśnie teraz - powiedział przyjaźnie. - Teraz jest tutaj pusto. Raz w miesiącu mamy we wsi jarmark, wtedy szpilki tu nie wbijesz. Najbliższy przypada za trzy tygodnie. Będziecie używać elektryczności?
- Tylko przez godzinę albo dwie - wyjaśniłem.
- Prosiłbym, żebyście zrobili to na osobności, tak aby nie siać zgorszenia i nie straszyć ludzi. Ze wszystkimi problemami zwracajcie się do mnie, mieszkam w dużym budynku koło meczetu.
Wracaliśmy przez zaciemniony dziedziniec, przyświecając sobie świeczkami umieszczonymi w niedużych lampionach. Zrobiło się chłodno, ale w pokoju było ciepło i przytulnie. Łazienka, choć mała, okazała się bardzo wygodnie urządzona. Ściany wyłożono poobtłukiwanymi błękitnymi kafelkami, pamiętającymi chyba jeszcze czasy przed utworzeniem na tych ziemiach republiki islamskiej. Nie było ciepłej wody, więc wziąłem zimny prysznic, a potem, zawinięty w ciepłą kołdrę z wielbłądziej wełny, zapadłem w sen. Zasypiając, usłyszałem, jak Peter wstaje i cicho wychodzi na zewnątrz. Z dziedzińca doleciał mnie szmer rozmowy prowadzonej chyba po polsku. Wreszcie kuzyn wrócił i uwaliwszy się na łóżku, szybko zapadł w sen.
*
- Czyś ty, człowieku, zgłupiał?!
- To bardzo proste. - Zakręcił pedałami i zrobił zręcznie ósemkę na dziedzińcu. - Kiedyś miliony Amerykanów jeździły na rowerach. Zamiast psioczyć, sam spróbuj.
- Skoro już nasi przodkowie przestali tego używać, zapewne było to niewygodne i niebezpieczne!
Zagryzłem wargi. Wsiadłem na oparty o mur rower, położyłem stopy na pedały i oczywiście wywaliłem się jak długi.
- O rany! Odepchnij się od ziemi, nogami kręć mocno, przy odpowiedniej szybkości nic ci się nie stanie.
Zaciskając zęby, podniosłem się z ziemi, postawiłem wehikuł do pionu i przejechałem kawałek.
- Widzisz, jakie to łatwe i przyjemne?
- Aha - rzuciłem bez przekonania.
Po kilkunastominutowym treningu postanowiłem zaryzykować i wybrałem się z Peterem na rowerowy rekonesans.
- Myślę, że instalacje naftowe nawet po dwustu latach powinny być łatwe do zlokalizowania w terenie - powiedział mój kuzyn. - Fundamenty wież wiertniczych i inne takie.
Ruszyliśmy przez miasteczko. Z góry wyglądało znacznie lepiej, teraz mogliśmy obejrzeć je w pełnej krasie. Błotniste uliczki, tu i ówdzie brukowane pokruszoną cegłą, krzywe mury, niegdyś pobielone wapnem, do wysokości półtora mera pochlapane błotem. Zwierzęce odchody zmiecione pod ściany.
- Straszny syf - mruknąłem.
Minął nas chłopak dźwigający dwa wiadra wody zawieszone na drągu opartym o jego kark. Mężczyźni stali w bramach prowadzących na podwórza i paląc fajki, wymieniali półgłosem uwagi. Kobiet w ogóle nie było widać, tylko od czasu do czasu kątem oka widziałem przemykającą chyłkiem postać w burce, ze szczelnie zasłoniętą twarzą. Budziliśmy powszechne zainteresowanie. Nawet umorusane dzieci na nasz widok przerywały lepienie placków z błota.
Szejk dogonił nas po kilku minutach. Siedział na wychudzonej chabecie.
- Nie przejmujcie się, że tak na was ślepia wywalają - powiedział. - To normalne. Od ponad dwudziestu lat nie było w tych stronach żadnego cudzoziemca.
- A dawniej tu bywali? - zdumiałem się. - Jakim cudem? Przecież granica była zamknięta.
- Niewolnicy wzięci w wojnie uralskiej - wyjaśnił ochoczo. - Tacy mali, żółci i skośnoocy. W kilkanaście lat poumierali co do jednego. Jak się nałoży wielką pieczęć, infekcje i śmierć od zapalenia nerek są prawie pewne.
- Wielką pieczęć? - nie zrozumiałem.
- Ma na myśli kastrację. - Peter zrobił się nieco zielony na twarzy.
Szejk kiwnął głową, potwierdzając jego przypuszczenia.
- To właśnie zrobiliśmy. Zawsze kastrujemy niewolników. Dzięki temu są spokojniejsi. A może w czymś pomogę? - zapytał.
- Szukamy miejsca, gdzie kiedyś wydobywano ropę - powiedział mój kuzyn.
- A to nie wiem. - Reakcja szejka była dziwna, jakby się trochę spłoszył. - A dawnych map nie macie? - W jego oczach błysnęło coś niedobrego.
- Niestety, tylko bardzo ogólną - westchnął Peter. - Niech pan pomyśli, fundamenty z betonowych bloków, głębokie dziury w ziemi, elementy kratownic z żelaza...
- Nie, nie ma tu chyba nic takiego. Zresztą żelazo jest bardzo drogie, więc dawno zostałoby pocięte i przekute. U nas nic się nie marnuje.
Oddalił się, bijąc bosymi piętami w boki swojego dychawicznego wierzchowca.
- Dziwne - mruknąłem. - Tak jakby coś ukrywał.
- Też odniosłem takie wrażenie, on coś wie. No trudno, sami znajdziemy...
Objechaliśmy miasteczko i przez mostek wydostaliśmy się na drogę prowadzącą ku wzgórzom.
- Ech, gdyby tak mieć dobre zdjęcie satelitarne - westchnął. - Takie, jak kiedyś robili.
- Ale nie mamy. I przez najbliższe czterdzieści lat nie ma co liczyć. Zasrani Chińczycy...
Spojrzałem w niebo. Mimo upływu prawie wieku gdzieś tam nad nami ciągle wisiały chińskie glity. Póki nie trafi ich szlag, można tylko marzyć o odzyskaniu dawnych możliwości.
Pojechaliśmy drogą, rozglądając się pilnie na boki. Odwiert miał być na południowy wschód od osady.
- Zwróć uwagę - kuzyn machnął ręką w stronę zaoranego pola - na tamte czerwonawe plamy.
- Okruchy cegły w bruzdach. - Odruchowo uniosłem dłoń, by przełączyć okulary na zoom, ale zaraz przypomniałem sobie, że mam na nosie zwyczajne, bez wspomagania.
Zsiedliśmy z rowerów i podeszliśmy do interesującego nas miejsca. Rzeczywiście, na sporym obszarze rozwłóczone były drobne fragmenty wypalonej gliny.
- Stare fundamenty, rozorane przez stulecia - powiedział Peter cicho, potwierdzając moje domysły. - Nie tego szukamy, wieże wiertnicze miały betonowe podstawy.
Spenetrowaliśmy sporą część pól, jednak natrafiliśmy tylko na usypiska cegieł.
Читать дальше