Petera nie było. Widocznie wstał wcześnie rano i poleciał załatwiać sprawy urzędowe. Zmusiłem się do przełknięcia kilku sucharów. Kuzyn pojawił się dopiero koło południa. Widać było po nim pewne rozczarowanie.
- Co się stało?
- Próbowałem załatwić u imama zezwolenie na poszukiwania. Niestety, kategorycznie odmówił zgody na użycie reaktora do zimnej syntezy. Z reszty sprzętu możemy sobie oczywiście korzystać - zakpił gorzko.
- Bez zasilania? - parsknąłem. - To przecież...
Przeszedłem się po pokoju.
- Da się - warknąłem. - Niech sobie zakazują, głupie pastuchy. Nas nie tak łatwo spławić.
- Co masz na myśli?
- Odpalimy radar geologiczny z ogniw rezerwowych. Energii wystarczy na jakieś pięćdziesiąt minut pracy. Namierzymy odwiert. Zapewne szyb jest drożny i zabezpieczony. Wylot nie powinien być głęboko, dokopiemy się w kilka dni łopatami.
- Potem zrzucimy sondę diagnostyczną też zasilaną z awaryjnego. - Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - Powinno się udać... Ty to masz łeb!
- Załatwiłeś zezwolenie na wyjazd?
- Tak. Ruszymy jutro.
Po południu zeszliśmy do restauracji. Na tablicy ogłoszeń zawiesiłem kartkę:
SZUKAMY TRANSPORTU DO AR-RAPPIJA, DWAJ LUDZIE I SPRZĘT GEOLOGICZNY.
Usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy kawę.
- Do Ar-Rappija? - Podszedł do nas młody człowiek w burnusie i turbanie. - Moja firma może was zawieźć. Dwa do trzech dni jazdy. Duży macie ładunek?
- Ćwierć tony sprzętu - wyjaśniłem. - W jednym standardowym kontenerze.
Przymknął na sekundę oczy, jakby w pamięci przeliczał to na tutejsze jednostki.
- W takim razie woły odpadają - zafrasował się na chwilę. - Koń i arba. Jesteście cudzoziemcami. Wasze urządzenia pracują na elektryczność?
- Tak. Zasilanie z ogniw litowych. Żadnego atomu. - Sądząc po wyrazie jego twarzy, nie zrozumiał z tego wiele.
- Muszę uzyskać zgodę imama - zasępił się.
- Mamy zgodę. - Peter pokazał mu papier.
- Nie, to wasza zgoda na używanie, a ja potrzebuję zgody na przewiezienie tego draństwa. No i będzie kosztowało ekstra, bo wozy, które miały kontakt z szatańską mocą, trzeba będzie potem spalić. Zapłacicie czterokrotną stawkę. Trzysta dwadzieścia dinarów - zakończył uroczyście.
Choć dla korporacji taki wydatek był niezauważalny, poczułem w głębi duszy oburzenie.
- Urządzenia, gdy są wyłączone, nie emitują prądu - spróbowałem się potargować. - Sto możemy zapłacić, no, ewentualnie sto dwadzieścia.
- Dotknął ich ifrit, są skażone. - Uniósł dłoń, jakby ucinając dyskusję. - Spotkajmy się tu o drugiej po południu.
Wyjął z kieszeni niewielki przedmiot złożony z dwu pierścieni i blaszki, obrócił go w stronę słońca, a następnie złożył i schował. A potem poszedł.
- Czyste zdzierstwo - mruknął Peter. - To nie powinno kosztować więcej niż pięćdziesiąt. Widziałeś, co miał?
- Pojęcia nie mam. Jakiś amulet?
- Pierścieniowy zegarek słoneczny. Sprawdzał czas. To może oznaczać, że należy do najbardziej zaciekłych ortokoranistów - takich, którzy odrzucają nie tylko elektryczność, ale i wszelkie urządzenia mechaniczne.
- Gdyby tak było, chyba nie zgodziłby się nas zawieźć - zaoponowałem.
- Możliwe, ale nie podoba mi się ten typek. Przejdę się. - Wstał od stołu. - Może znajdę coś tańszego.
Znowu poszedł gdzieś samotnie.
Krążę po pokoju cały w nerwach. Czuję, że coś kombinuje. Z kimś się spotyka, coś załatwia... Podejmuje masę działań za moimi plecami. Z drugiej strony - najwyraźniej czuje się tu jak ryba w wodzie. I jest w stanie zdobyć każdy głupi świstek potrzebny nam do wypełnienia zadania.
Wszedł bez pukania.
- Mamy dwadzieścia minut, pakuj się - polecił. - Załatwiłem transport do Ropienki.
- A tamten facet?
- Współpracownik miejscowej policji religijnej. Nawiasem mówiąc, ten znaleziony przeze mnie też, ale bierze cztery razy taniej.
- Ekstra!
Wrzucałem swoje graty do walizki, a kuzyn pakował swoje. Moje podejrzenia okazały się zatem słuszne. Miał tu kontakty, i to całkiem niezłe, skoro tak szybko zidentyfikowali mu naszego niedoszłego przewoźnika. Z drugiej strony czy to źle? Jak do tej pory dzięki jego zaradności, a być może i przyjaciołom, podróż szła jak z płatka... Byle tylko w nic się nie wkopał.
Arba czekała przy dworcu. Dwaj wozacy w czarnych turbanach przypinali właśnie nasz kontener szerokimi skórzanymi pasami. Obok było akurat tyle miejsca, żeby usiąść. Dwa konie zaprzężone do pojazdu leniwie machały ogonami.
- Jestem Selim, a to mój brat Ahmed - przedstawił ich wyższy. - Konie zmienimy po drodze dwa razy i koło wieczora powinniśmy być na miejscu.
A tamten Arab mówił, że potrzebuje dwóch do trzech dni... Podziękowaliśmy za informację i usadowiliśmy się koło naszego sprzętu.
Postój. Arabowie zmieniają zmęczone konie na wypoczęte. Jak nazwać to miejsce? Stacja przeprzęgowa. Rzucili nazwę, ale w miejscowym dialekcie. Moja znajomość fusha czasem zawodzi. W każdym razie mamy kilka minut, by coś przekąsić. Mija nas chłopak na rowerze. Widziałem kiedyś coś takiego w muzeum. Ponoć zanim rozpowszechnił się segway, także u nas często ich używano. Fascynująca konstrukcja. Rama z kilku metalowych rurek, do niej przymocowane dwa drewniane koła i prosty mechanizm napędowy z dwu kół zębatych połączonych łańcuchem transmisyjnym. Coś jak bardzo uproszczona wersja motocykla, tylko bez silnika.
Zapadał już zmrok, gdy dotarliśmy na miejsce.
- Ar-Rappija - westchnął Peter. - Na starych mapach figuruje jako Ropienka.
- Ropa. - Przypomniałem sobie wykute przed podróżą polskie nazwy związane z przemysłem. - Sądzisz, że to tutaj? Że gdzieś w ziemi są jeszcze złoża warte eksploatacji?
- Jestem pewien.
Staliśmy w milczeniu, patrząc na karawanę wołów ciągnących wozy załadowane kartoflami. Stąd, z przełęczy, widać było wioskę, kilkadziesiąt domów otoczonych wysokimi, pobielonymi murami, przy centralnym placyku meczet z wysokim minaretem, za wsią na stoku - cmentarz. Niewielkie spłachetki pól uprawnych i sadów tworzyły barwną szachownicę. Pod lasem na łąkach pasły się liczne stada kóz i owiec.
Karawanseraj był całkiem spory. Budynki ustawiono w kwadrat. Na parterach mieściły się składy i warsztaty, na piętrze - pokoje mieszkalne. Całość przypominała trochę fort z czasów wojen z Indianami, tylko zamiast palisady otaczały go solidne mury z cegły rozbiórkowej.
Stary Arab wyszedł przed bramę i obejrzawszy nasze dokumenty podróży, zasypał nas mieszaniną słów angielskich i miejscowego dialektu. Z tej paplaniny dowiedzieliśmy się, że możemy dostać dwa pokoje z łazienkami, kolacja będzie po zmroku, a gdybyśmy jeszcze czegoś potrzebowali, to każdy towar za wyjątkiem alkoholu może w kilka dni sprowadzić z miasta.
Zaraz też przyszła dziewczyna, na oko sądząc, kilkunastoletnia, ubrana w piękną białą galabiję. Miała bardzo ładne oczy, natomiast czy reszta jej twarzy była równie piękna, trudno ocenić, bo nosiła czarczaf. Pokazała nam pokoik z wąskimi oknami wychodzącymi na maleńki dziedziniec, po czym oddaliła się. Kontener ze sprzętem złożono w magazynie, na drzwiach zaczepiono znajome wstążki ostrzegawcze.
- No i jesteśmy - mruknąłem. - Co on się tak ucieszył? Będzie gościł pod swoim dachem dwóch niewiernych, którzy w dodatku przywlekli ze sobą wielką skrzynię, w której mieszkają elektryczne diabły...
- Może nigdy nie widział takich jak my i po prostu jest ciekaw, a może tylko przyjaźnie nastawiony do świata.
Читать дальше