- Sugeruję zatem zakup rewolwerów.
- Jak zdobyć pozwolenia na broń? - zapytał Peter.
- Jesteście dorosłymi mężczyznami. To nie Ameryka, tu nie potrzeba zezwoleń. - Uśmiechnął się z wyższością. - Unikamy zbędnej biurokracji. Pożegnam panów; ładunkiem proszę się nie martwić, będzie dobrze chroniony.
Jak spod ziemi wyrosło kilkunastu Arabów uzbrojonych w jednostrzałowe flinty. Sprawnie rozstawili się wokół wagonu. Sądząc po dziwnych naszywkach na turbanach, stanowili jakąś formację policyjną, a może nawet paramilitarną.
Wzięliśmy nasze walizki i ruszyliśmy przez miasto. Wśród pozostałych podróżnych kłębił się tłum tragarzy głośno oferujących swoje usługi, ale nas nikt nie zaczepiał. Zbita masa ludzka cofała się jakby odruchowo, robiąc nam przejście.
Plan, który dał nam mężczyzna z dworca, był dość niechlujnie narysowany, jednak doprowadził nas gdzie trzeba.
Hotel przeznaczony dla cudzoziemców znajdował się w sporym i mocno zapuszczonym budynku. Na dole umieszczono recepcję oraz dwie restauracje, na dwu piętrach było łącznie dwadzieścia pokoi. Okna zaopatrzono w solidne okiennice z wyciętymi strzelnicami, drzwi wejściowe zrobiono ze stali. Do framug przybito znajome paski materiału z wypisanymi modlitwami.
*
Na korytarzu omal nie wpadliśmy na wysokiego, muskularnego mężczyznę, który z plecakiem na ramionach maszerował w stronę schodów. Przeprosiłem, ale on spojrzał tylko na moją odznakę z czasów, gdy służyłem w wojskowej jednostce geologicznej, i uśmiechnął się. Przy kołnierzu miał identyczną.
- Max Dowson - przedstawił się. - Auruminwest.
Znałem tę korporację, zajmowała się głównie poszukiwaniami złota na szelfach w pobliżu Australii. Nigdy nie wchodzili nam w drogę.
- Jesteście tu pierwszy raz - raczej stwierdził, niż zapytał. - Dam wam kilka rad. Każdy uczy się na błędach, ale lepiej uczyć się na cudzych niż własnych, zwłaszcza w tym dzikim kraju, gdzie pomyłka może kosztować życie...
- Będziemy wdzięczni - odparłem.
- Uważajcie na prowokacje - powiedział. - Mogą proponować naprawdę niezłe sumy za ogniwa elektryczne. Uważajcie też, żeby nie rąbnęli wam żadnego minire-aktora, bo jakby któregoś brakowało przy wyjeździe... - Pociągnął kantem dłoni po gardle.
- Co jeszcze powinniśmy wiedzieć?
- Ten kraj w rzeczywistości wygląda trochę inaczej - powiedział cicho. - Udają zdrowo zacofanych, jednak starannie dopilnują, żebyście zbyt dużo nie zobaczyli. Jeśli ruszycie się poza miasto, każdy wasz krok będzie śledzony. Starajcie się jak najszybciej dotrzeć do miejsca przeznaczenia i podróżujcie możliwie jak najkrótszą drogą. Jeśli pozwolą wam gdzieś jechać, to jedźcie, ale jeśli nie pozwolą, to odpuśćcie sobie od razu. W ciągu ostatniego roku zaginęło tu kilkudziesięciu cudzoziemców.
- Widział pan coś niepokojącego? - zapytałem ostrożnie.
- Owszem. - Kiwnął głową. - Dziwne, ciemne kształty nisko nad horyzontem. Wygląda na to, że ortokoraniści zmodyfikowali swoją doktrynę, jeśli chodzi o podbój przestworzy.
- Budują samoloty z silnikami na skroplone powietrze? - Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Nie samoloty. Sterówce - szepnął. - Coś tu się kroi. Coś bardzo niedobrego. Powinniście mieć oczy dookoła głowy, lecz jednocześnie udawać, że nic nie widzicie.
- Rozumiem.
- Jadę w Góry Proroka, dawniej nazywali je Swie-to-krys-kije - wymówił z trudem - ale za jakieś dwa tygodnie wracam. Może się jeszcze zobaczymy.
Pożegnaliśmy się. Rzuciliśmy walizki w przydzielonych nam pokojach.
- Skoro już tu jesteśmy, to może warto się trochę rozejrzeć? - zaproponował mój kuzyn. - Trzeba sprawdzić, gdzie tu są urzędy, i wydębić zezwolenia na dalszą podróż.
- Masz rację. Nie ma się co zasiadywać. Czas to pieniądz, choć tubylcy, zdaje się, sądzą inaczej...
Wyszliśmy z hotelu. Pobocza ulicy wyłożono kiedyś chodnikiem z betonowych płytek. Obecnie większości brakowało, ale i tak szło się po tym dużo lepiej niż śródkiem jezdni, gdzie poniewierały się odchody wielbłądów i rozmaite inne paskudztwa.
Peter wyjął z kieszeni przewodnik po mieście i otworzył na niewielkim planie.
- Jeśli pójdziemy prosto, wyjdziemy na rynek - powiedział. - Tam powinny być jakieś sklepy.
Ruszyliśmy. Mijane budynki były w opłakanym stanie, pod ścianami leżały potrzaskane dachówki, z elewacji płatami odpadał tynk. Tu i ówdzie w zwartej zabudowie ziała luka. Niektóre kamienice runęły i teraz wzdłuż ulicy stały tylko resztki ich ścian frontowych.
- Zaludnienie musiało im bardzo spaść - mruknął.
- Czemu tak sądzisz? - Spojrzałem na dzikie tłumy ludzi i zwierząt przewalających się ulicą.
- Zobacz, ile budynków stoi pustych. A to przecież centrum miasta. Nie kalkuluje im się odbudowa, widać nie ma chętnych, by tu zamieszkać.
- To ortokoraniści, nie wolno im stosować środków antykoncepcyjnych - zaprotestowałem. - Rozmnażają się jak króliki.
- Teoretycznie tak. Ale popatrz sam, jak niewiele widać tu dzieci. Albo rasa się degeneruje, albo mają bardzo wysoką śmiertelność. Zresztą przy braku nowoczesnych leków byle choroba może powalić.
- Masz rację.
Wyszliśmy na dawny rynek. Na chwilę przystanąłem zdumiony. Przed nami rozciągał się ogromny bazar. Stragany i budy tworzyły istny labirynt.
- Nie pchałbym się w to zbyt głęboko - mruknąłem.
- Ubrania i broń - przypomniał mi. - Za bardzo rzucamy się w oczy.
Kramiki z odzieżą znaleźliśmy zaraz z brzegu. Peter zagadał ze sprzedawcą i po chwili byliśmy odmienieni prawie nie do poznania. Długie szare galabije i chusty na głowach dobrze zamaskowały nasze amerykańskie ubrania. Tylko brak bród mógł nas zdradzić. Z niejakim zdziwieniem zauważyłem, że nie dostaliśmy faktury ani paragonu. Rozejrzałem się kompletnie zdezorientowany i zamarłem ze zdumienia. Potrząsnąłem głową.
- Co się stało? - zaniepokoił się Peter. - Źle się czujesz?
- Na żadnym ze stoisk nie ma kasy fiskalnej! - wyjąkałem. - Jak oni obliczają podatek VAT?!
- Może tu go nie ma?
- Nie gadaj bzdur! To niemożliwe.
- Czekaj.
Ciekawe, skąd mój kuzyn znał tutejszy dialekt? Porozmawiał przez chwilę ze sprzedawcą. Ten coś mu opowiadał, potem wybuchnął śmiechem. Zbiegli się inni. Po chwili Petera otaczał gęsty, rozbawiony tłum. Chłopak starał się coś tłumaczyć, ale jego słowa budziły tylko rosnącą wesołość.
Ktoś pociągnął nas pod daszek, tu dwaj brodacze poczęstowali wszystkich kawą. Atmosfera stała się nieoczekiwanie serdeczna, choć zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy dla mieszkańców atrakcją jak egzotyczne zwierzątka.
Wreszcie Arabowie zaczęli się rozchodzić. Dopiliśmy upiornie słodki napój, podziękowaliśmy fundatorom i spiesznie zanurkowaliśmy w alejkę między straganami.
- Co im powiedziałeś? - zapytałem. - Z czego tak rżeli?
- Opowiedziałem im o systemie podatkowym w USA - wyjaśnił. - Zaledwie parę zdań.
- I to ich do tego stopnia rozbawiło!?
- Wiesz, jakie tu są podatki?
- Nie...
- Tylko jeden. Pogłówny.
- Co ty pieprzysz? To jest handel. Muszą płacić dochodowy, obrotowy, cła międzystanowe, akcyzę, VAT, stoiskowe, postojowe, fundusz ekologiczny, podatek estetyczny, solidarnościowy, poprawnościowy i tak dalej...
- Pogłówny. Plac jest miejski - jeśli nie naśmiecą, nie muszą w ogóle płacić za to, że tu stoją.
- Ale tak się nie da!
- Widocznie tu jest to możliwe. Nie zapominaj, że to kraj cofnięty do poziomu nieomal średniowiecza. O wielu naszych wynalazkach nawet nie słyszeli. Tu ciągle panuje feudalizm...
Читать дальше