Arab wyglądał na głęboko wstrząśniętego.
- Inszallah, uczyli mnie o tym, ale nie sądziłem, że to naprawdę... - szepnął.
Wypytał nas jeszcze o przebyte choroby, pouczył o zakazie odbywania praktyk homoseksualnych i picia alkoholu. Potem musieliśmy podpisać oświadczenie, że zapoznaliśmy się z przepisami i przyjęliśmy ich treść do wiadomości.
- Co jeszcze mogę dla panów zrobić? - zapytał, składając papiery do tekturowej teczki.
- Musimy jakoś przetransportować nasze wyposażenie na dworzec kolejowy - zgłosiłem.
- To nie u mnie. Tym zajmuje się departament frachtu. Zapiszę panom na kartce adres. Na razie kontenery zostaną u nas w magazynie - gdy załatwicie zezwolenie, departament sam przewiezie je ciężarówkami i załaduje do pociągu.
- Macie ciężarówki? - zdziwił się Peter. - Bez elektryczności, lekkich reaktorów zimnej syntezy, silników spalinowych... Na czym one pracują?!
- Mamy silniki na skroplone powietrze. Trzeba je tankować co pięćdziesiąt kilometrów. Pracują w mieście i jego okolicach. Planujemy dopiero budowę sieci stacji gazowych, które umożliwią transport kołowy po terytorium całego szejkanatu - dodał z dumą. - Za kilka lat nawet kolej nie będzie panom potrzebna.
- No właśnie - podchwyciłem. - Jak to jest? Nie wolno wam używać prądu, a macie kolej? To jak utrzymujecie poduszki magnetyczne?
- Co? - zdziwił się Arab. - A, wiem, te wasze nie dotykają ziemi - przypomniał sobie. - U nas to zakazane. Gdyby Allach chciał, żeby pociąg latał, dałby mu skrzydła. - Znowu wzniósł oczy ku sufitowi. - Mamy normalne wagony.
- Nie rób z siebie głupka - warknął mój kuzyn. - To taka kolej jak u nas w czasach podbijania Dzikiego Zachodu. Wiesz, żelazne tory, lokomotywy na węgiel...
- Na drewno - sprostował urzędnik. - Węgiel w całości niemal idzie na eksport. Możemy wysłać wasz sprzęt koleją do Al-Krakau, tam zapakujecie go na wielbłądy i tak pokonacie ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.
*
Załatwianie dokumentów zezwalających na podróż trwało dziesięć dni i wiązało się z wniesieniem licznych opłat, które urzędnicy nazwali bakszyszem, a które jako żywo kojarzą się ze znaną z literatury historyczno-przygodowej łapówką. Przez cały ten czas siedzieliśmy w zasadzie pod kluczem, zabroniono nam opuszczać karawanseraj. Ale teraz jedziemy. O, w mordę! Jedziemy tą ich koleją. Rozklekotane, zardzewiałe wagony, które pamiętają jeszcze czasy niesławnej pamięci Unii Europejskiej, ozdobione gwiazdkami na tabliczkach znamionowych. Lokomotywy są chyba nowsze, bo nie sądzę, żeby przechowali gdzieś sprawne maszyny liczące sobie na przykład cztery stulecia. Choć w tym dziwacznym kraju i to nie jest wykluczone. Drewno jest mało kaloryczne: co jakieś trzydzieści kilometrów pociąg staje, by uzupełnić zapas opału i wody potrzebnej do kotłów. Szybkość też rozwijamy oszałamiającą, może dziesięć kilometrów na godzinę... - naskrobałem w kajecie.
Rozbolała mnie ręka, nienawykła do stawiania liter. Poruszyłem palcami, wygiąłem nadgarstek.
- Ma się to szczęście - mruknąłem.
- Co masz na myśli? - zapytał Peter, wygodnie rozparty w swoim hamaku.
- Szkolny klub miłośników tradycji - wyjaśniłem. - Tam nauczyłem się pisać długopisem.
- Raport dla korporacji?
- Raczej luźne wrażenia z podróży - sprecyzowałem i zabrałem się znowu do dzieła:
To już trzeci dzień w drodze. Przeceniłem szybkość składu. Zresztą długie postoje w każdej, najmniejszej nawet wiosce dodatkowo spowalniają podróż. Tym ludziom nigdzie się nie spieszy.
Architektura mijanych miejscowości przypomina tę ze starych sztychów. Domy otoczone są wysokimi murami, zapewne posiadają wewnętrzne podwórka. W ścianach widać otwory strzelnic. Szykowali się tu do wojny czy to tylko tak, przeciw sąsiadom? Nie wiadomo. Większość budynków nie jest otynkowana. Gdy na nie patrzę, odgaduję, że wzniesiono je głównie z materiałów pochodzących z rozbiórki starych budowli. Najczęściej używanym spoiwem łączącym cegły, kawałki drewnianych podkładów, bloczki betonu, wiązki słomy i kamienie jest glina. Wszystko wokół nas to prowizorka. Slumsy zbudowane z odpadów, przypominające gniazdo myszy wykonane z pociętego zębami papieru starych ksiąg. To, co cenne, stare, piękne, zostało zniszczone i przetworzone na brzydkie, ale użyteczne.
Nasz wagon jest ostatni w składzie. Na zardzewiałych burtach umieszczono napisy po arabsku. Nie wiem, co tam nasmarowali, ale domyślam się. Na każdej stacji i stacyjce kłębi się tłum sprzedawców. Mężczyźni, czasem kobiety ze szczelnie zasłoniętymi twarzami, słysząc zbliżający się pociąg, wylęgają na perony, dźwigając wiklinowe kosze pełne wszelakich wiktuałów. Zanim obsługa lokomotywy załaduje świeżą porcję drewna, odchodzi tu handel wszystkim, czym się da. Pasażerowie sprzedają bele wzorzystych tkanin, tubylcy oferują głównie żywność. Tylko do naszego wagonu nikt nie podchodzi. Może dlatego, że jesteśmy niewierni, może napisy ostrzegają, że wieziemy urządzenia wykorzystujące elektryczność.
Budzimy lęk, ale i zaciekawienie. Nieczęsto pojawiają się tu przybysze z daleka. Tubylcy patrzą na nas, ale gdy odwzajemnimy spojrzenie, zasłaniają twarze i cofają się. Niektórzy wyciągają w naszą stronę amulety na sznurkach i łańcuszkach, jakby kamyki czy blaszki miały moc odbicia naszego nieczystego wzroku.
Zgniłymi kartoflami i kamieniami rzucają, gdy pociąg rusza w dalszą drogę - w takich chwilach lepiej siedzieć grzecznie w środku i słuchać, jak zaimprowizowane pociski biją w blachę.
*
Pociąg dojechał do końcowej stacji. Tłum podróżnych objuczonych workami i tobołkami wyległ na zewnątrz. Czekający przyjaciele oraz krewni rzucili się witać przybyłych.
Dwie fale ludzi zderzyły się i wymieszały. Zgiełk, harmider, gdaczące kury, meczące kozy, ktoś wystrzelił na wiwat w powietrze.
- O, w mordę - szepnął mój kuzyn. - Ale dzikusy...
Przez zbiegowisko przepchnął się ku nam wysoki Afroeuropejczyk w mundurze.
- Ibrahim ibn Salach, służba dworcowa - przedstawił się, wykonując ceremonialny ukłon, choć zauważyłem, że jego oczy błyszczą ironicznie.
Wymieniliśmy nasze imiona i nazwiska. Okazaliśmy komplet dokumentów.
- Dostaliśmy depeszę, że przybywacie z niebezpiecznym i przeklętym ładunkiem.
- Depeszę? Znaczy wiadomość... Jak, u licha? Bez elektryczności? - zdziwił się Peter. - Użyliście gołębi pocztowych czy konnych posłańców?
- Nie przesadzajmy - ofuknął go urzędnik, wydymając wargi. - Nie jesteśmy aż tak zacofani. Mamy telegraf optyczny.
Telegraf optyczny? Jak to, u licha, miało działać? Mieli lustra na wieżach i zajączki sobie puszczali?
- Macie przedmioty zawierające elektryczność. - Zmarszczył brwi. - Aby uniknąć zgorszenia, do czasu gdy otrzymacie zezwolenie na dalszą podróż, zostaną zdeponowane w naszym magazynie. Kontenery oplombujemy, oczyścimy wonnym dymem i zabezpieczymy najlepszymi amuletami.
- Rozumiem. - Kiwnąłem głową. - Proszę zatem je przetransportować.
- Tragarze będą za chwilę. Musieliśmy sprowadzić niewolników z miasta, żaden wolny muzułmanin nie dotknie tego świństwa.
- Rozumiem - powtórzyłem.
- Zarezerwowaliśmy dla panów pokój w hotelu - poinformował nas Arab. - Tu są przepustki zezwalające na poruszanie się po mieście. Doradzałbym kupienie miejscowych strojów. Ludzie tu są dość spokojni, ale mieliśmy ostatnio kilka bardzo paskudnych incydentów i cudzoziemcy generalnie powinni na siebie uważać. Czy mają panowie broń? Pokręciłem głową.
Читать дальше