- ...przypuszczalnie obaj zastrzeleni należą do sekty ortokoranistów i przybywają z Eurabii. - Dziennikarz rozmawiał z rzecznikiem prasowym miejscowej delegatury FBI. - Na ile udało się do tej pory ustalić, przebyli pieszo około tysiąca kilometrów, które dzielą nas od wybrzeża. Znaleźliśmy zatopioną na płytkiej wodzie dwuosobową żaglówkę, którą prawdopodobnie pokonali Atlantyk.
Przebitka na niedużą, mocno wysłużoną łajbę wyciągniętą na brzeg. Szczęka lekko mi opadła. Ja bym czymś podobnym nie wypłynął nawet na jezioro.
- Jaki był ich cel?
- Tu, w Arizonie, mieści się ranczo Nowy Watykan, w którym od kilku lat rezyduje były informatyk korporacji Radium, niejaki Otto Kaszkovsky, katolikom znany jako papież Paweł VII.
Dali następną przebitkę, tym razem z materiałów archiwalnych. Grupa w dziwnych czerwonych kapeluszach z frędzlami wchodzi do sporej szopy. Drzwi zamykają dwaj mężczyźni w pasiastych spodniach i wdziankach o niebywale staromodnym kroju, krzepko dzierżący halabardy. Kolejna przebitka - kilkutysięczny tłum obozujący wokół ranczo, z komina szopy unosi się biały dym.
- Co ich skłoniło do podjęcia próby zamachu na tego człowieka? - zapytał dziennikarz.
- Przypuszczamy, że ma to związek z jego wypowiedzią sprzed dwu lat, kiedy to postulował podjęcie akcji zbrojnej przeciw Eurabii i rekatolicyzację istniejących tam szejkanatów - wyjaśnił agent.
Holościana zamigotała błękitem. Wczep zawsze mi trochę szwankował, więc pstryknąłem pilotem. Na ekranie pojawiło się wnętrze centralnego archiwum, korytarz długi na kilometr, dziesiątki stalowych regałów zastawionych teczkami, skoroszytami, pudłami i opasłymi tomami akt. Peter jak zwykle krzywo ustawił kamerę wideofonu.
- Witaj, Anzelmie. - Wykonał ceremonialny ukłon. - Mógłbym złożyć ci wizytę?
- Nie ma sprawy. Kiedy?
- Dziś wieczorem. Wydaje mi się, że trafiłem na coś naprawdę ciekawego. Znajdziesz godzinkę? Albo może dwie?
- Dla ciebie zawsze. - Zakreśliłem w powietrzu gest braterstwa. - Zjemy, wypijemy, pogadamy. Masz jakieś życzenia?
- Gdybyś mógł zdobyć trochę prawdziwego mięsa. - Uśmiechnął się z zażenowaniem. - Przejadła mi się ta mielonka z kultur tkankowych.
- Nie ma sprawy.
- A zatem będę o szóstej.
Mój kuzyn Peter był dziwnym typkiem. Chudy, można by powiedzieć „zasuszony", choć to słowo nie pasowało do dwudziestolatka. W zasadzie w naszej korporacji potrzebny był jak piąte koło u wozu, ale cóż - w końcu rodzina. Potrzebny czy nie, prawa dziedziczenia i prawo przodków nakazywały go zatrudnić. Wielki Ojciec dopiero po trzech miesiącach wymyślił mu sensowne zajęcie - wysłał do archiwów i kazał szukać informacji genealogicznych. W wolnych chwilach chłopak miał się zajmować badaniem historii firmy. Można powiedzieć, że z całej Rodziny tylko ja potrafiłem docenić walory nieprzeciętnego umysłu.
Moje zadania polegały na poszukiwaniach dawnych złóż ropy naftowej. Szyby, które nasi przodkowie porzucili przed dwustu czy dwustu pięćdziesięciu laty, były dla firmy bezcenne. Marnotrawni byli ci dawni Amerykanie, choć po prawdzie nie mieli zbyt dobrych technologii wydobycia. Z górotworów, które uważali za całkowicie wyeksploatowane, byliśmy w stanie wycisnąć jeszcze miliony galonów ropy, tak potrzebnej w produkcji polimerów. Niedoceniany przez Wielkich Szefów humanista Peter bardzo mi się przydawał. Podczas gdy inni gonili w piętkę, ryjąc na terenie działania dawnych gigantów, ja po cichu i bez rozgłosu wwiercałem się w miejsca wskazane przez kuzyna.
Buszowaliśmy na polach naftowych czynnych pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. Gdy konkurenci musieli się zadowolić złożami wyeksploatowanymi w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach, my regularnie trafialiśmy na takie, gdzie w piaskowcach pozostawało dziesięć, czasem nawet piętnaście procent pierwotnych zasobów cennego surowca. Dwa razy trafiły się nawet dwudziestoprocentowe. Wyniki finansowe pozwoliły mi na szybki awans - w wieku niespełna trzydziestu lat byłem człowiekiem numer dwadzieścia siedem w firmie. Jeśli dobrze pójdzie, przed pięćdziesiątką mam szansę zostać najmłodszym w historii członkiem Rady.
Kuzyn pojawił się punktualnie. Podjąłem go godnie, pieczenią z renifera i trzydziestoletnim czerwonym winem kalifornijskim. Spałaszował z pół kilograma mięsa, a potem z kieliszkiem w dłoni podszedł do okna. Dłuższą chwilę patrzył na pogrążający się w mroku krajobraz.
- Lasy Zachodniego Teksasu - mruknął. - Ileż w tym poezji... Zwłaszcza teraz, jesienią.
- Pozytywny efekt mieszkania na peryferiach miasta. - Wzruszyłem ramionami. - Jeśli ci się tu podoba, w sąsiednim budynku jest kawalerka do kupienia. Od ręki, okazyjnie, tylko szesnaście milionów dolarów.
Skrzywił się lekko, po jego twarzy przebiegł cień.
- Jeśli nie masz tyle, załatwię ci kredyt.
- Odsetki by mnie zjadły. Zresztą nie wiem, czy długo zagrzeję tu miejsce. Być może niebawem przyjdzie pora wyruszyć na misję.
Oczy zabłysły mu wewnętrznym ogniem, jak zawsze, gdy wspominał o swojej religii.
- Opowiadaj - zachęciłem.
- Włącz urządzenia antypodsłuchowe - polecił. - Pogadamy o czymś naprawdę ciekawym.
Pstryknąłem pilotem. Szyby zmętniały, ściany zaczęły delikatnie wibrować.
- Wiem, gdzie jest ropa - zaczął bez wstępów. - Wielka ropa i w doskonałym gatunku. Na lata, może nawet dziesięciolecia eksploatacji.
Spojrzałem na niego spod oka. Stał, nadal patrząc przez okno. Wreszcie odwrócił twarz w moją stronę. Nie żartował. Nigdy nie żartował.
- Czy to pewne? - zapytałem.
Jak do tej pory nie pomylił się ani razu, choć w kilku przypadkach zdobyte dane okazały się niekompletne. Nie jego wina, bałaganiarscy byli nasi przodkowie i tyle.
- Venture capital. Złoża, o których myślę, nie zostały zbombardowane akerogenem, ale zawsze istnieje ryzyko infekcji. Trzeba pojechać i zrobić kilka odwiertów.
- Daleko?
- Jak cholera. - Wyszczerzył zęby. - Jednak powinno się kalkulować. Zresztą od liczenia ty tu jesteś.
- Głęboko?
- Tysiąc osiemset metrów mniej więcej.
Bywało lepiej, bywało gorzej. Uruchomiłem hologlobus. Przed nami przesuwała się plastyczna mapa Bliskiego Wschodu. Arabia Saudyjska, Kuwejt, Irak... Ich złoża zostały zainfekowane jeszcze w dwa tysiące trzydziestym czwartym akerogenem - bakteriami wyhodowanymi w amerykańskich laboratoriach, rozkładającymi cenny surowiec na dwutlenek węgla i temu podobne bezużyteczne związki. W Kazachstanie niezwykle rzadko trafiały się czyste miejsca, ale tam siedziała nasza konkurencja.
- Źle szukasz - powiedział, biorąc pilota do ręki. Dolałem Peterowi wina.
- Wschodnia Eurabia, południowo-wschodnie pogranicza szejkanatu Lechistan - podpowiedział, przesuwając holo. - Ziemie dawniej określane jako Małopolska.
- Aha... - Popatrzyłem na obraz regionu. - Dużo tam tego wydobywano?
- Nieszczególnie. Ważne jest co innego. Po zbombardowaniu pól naftowych na Bliskim Wschodzie złoża na interesującym nas terenie zostały zbadane, jednak do eksploatacji nie doszło, bo już w dwa tysiące trzydziestym siódmym powstała tam Islamska Republika Ludowa. Przez co najmniej sto lat pies z kulawą nogą się tym nie interesował.
- Czekaj... - Nigdy nie byłem zbyt mocny z historii. - Ta Republika Ludowa to byli talibowie?
- Ortokoraniści.
Milczałem, trawiąc informacje. Ortokoraniści, muzułmańscy fundamentaliści. Tacy jak ci dziś zastrzeleni w Arizonie. Ci najgorsi, najbardziej fanatyczni, stanowiący obecnie nie więcej niż jedną trzecią wszystkich muzułmanów.
Читать дальше