- Mamy jeszcze jakieś dwadzieścia minut - uspokoił mnie Peter. - Zresztą nie odlecą bez ciebie.
Co fakt, to fakt.
Poszedłem do kantyny i kupiłem jeszcze trochę rzeczy na drogę. Gdy wróciłem, Peter rozmawiał z jakimś staruszkiem, ciężko wspartym na lasce. Mężczyzna miał ze sto dwadzieścia lat. Na spłowiałym kombinezonie widniało kilka baretek. Jedną rękę zastępowała mu cybernetyczna proteza.
- Pan Anzelm? - Ścisnął mi prawicę. - Mam na imię Otto, jestem głównym pilotem.
- Miło mi. - Przywitałem się z uśmiechem, mimo że poczułem ukłucie niepokoju.
Człowiek w tym wieku, nawet przy neurowspomaganiu, nie powinien chyba siadać za sterami? Z drugiej strony, jeśli latał od lat, musiał mieć ogromne doświadczenie.
- Ile czasu potrwa lot do El-Gammel? - zapytałem głównie po to, by przerwać kłopotliwe milczenie.
- Kilkanaście godzin - wyjaśnił. - Muszę trzymać się korytarza wyznaczonego przez punkty namiarowe. Kalif wydał bardzo surowe przepisy ruchu.
- A mają nas czym zestrzelić, gdybyśmy zboczyli z trasy? - zażartowałem.
- Kto ich tam wie.
Najwyraźniej wziął moje pytanie serio.
- Kilka załóg przepadło w Eurabii. Brudasy - nawet się nie zająknął, używając tak rasistowskiego określenia - może i udają zacofanych, ale widywałem w czasie służby rzeczy, które temu przeczą. Najprostszy przykład: niby nie wolno im używać elektryczności, jednak zagłuszają sygnały radiowe tak skutecznie, że nawet łącza satelitarne nie chcą działać. W każdym razie lepiej nie ryzykować.
Wsiedliśmy do kabiny. Drugi pilot okazał się niemal stuprocentowym cyborgiem. Z dawnego ciała została mu tylko głowa. Ciekawe, czemu nie wybrał eutanazji.
Stary uruchomił reaktor i silniki zagrały. Startowaliśmy tradycyjnie, na sprężonym powietrzu, dopiero kilometr nad lądowiskiem odpalił silniki plazmowe. Sądząc po migających kontrolkach, reaktor był na ostatnich nogach...
*
Wystartowaliśmy późnym popołudniem. Teraz była noc. Mknęliśmy nad rozległą powierzchnią wysrebrzoną światłem księżyca. Morze Fatimy, kiedyś nazywane Bałtykiem. Przed nami ciemną kreską rysował się ląd. Tam w dole nie widać było żadnego światła. Elektryczność to dla tych wariatów jeden z przejawów istnienia Złego. Bywałem w dżunglach Ameryki Południowej, robiłem odwierty na lodowcach. Parokrotnie w życiu znałazłem się w miejscach, z których do Webnetu musiałem logować się przez przekaźniki stratosferyczne. Ale w tak dzikim miejscu jak Lechistan jeszcze nigdy.
*
Śmigłowiec podchodził do lądowania w gęstej mgle. Gdzieś tam w dole było lotnisko, piloci odnaleźli je jedynie dzięki namiarowi archaicznej radioboi. Zapewne mieli w kabinie kamery termowizyjne. My siedzieliśmy, patrząc w okno, za którym przetaczały się kłęby mlecznobiałych oparów. Dopiero jęk amortyzatorów oznajmił nam, że zetknęliśmy się z ziemią.
Opodal miejsca lądowania wznosiły się stare budynki. Pokryte liszajem ściany, kompletnie zmętniałe szyby, dziura po wyrwanych w zamierzchłej przeszłości drzwiach, na dachu wyrosła trawa. Właśnie od strony budynków nadciągnęło kilku wynędzniałych mężczyzn w strojach, które uznałem za kombinezony robocze. Ciągnęli za sobą na linach sporą platformę opartą na dużych drewnianych kołach.
Pilot otworzył tylny luk. Wchodzili do wnętrza helikoptera po czterech i używając szerokich skórzanych pasów, z trudem, ale ostrożnie wyciągali kolejne kontenery.
- To niewolnicy? - zapytał Peter.
- Takie tu parszywe zwyczaje panują. - Stary pilot wzruszył ramionami.
Zeskoczyłem na straszliwie zerodowaną betonową płytę lotniska. W zamierzchłej przeszłości namalowano tu wielki czerwony okrąg. Wokół stały metalowe żerdki, między którymi rozciągnięto linki, a na nich powiewały szmatki pokryte robaczkami arabskiego pisma.
- Technika to w ich mniemaniu sprawka diabła - odezwał się pilot z kabiny. - To jedyne miejsce, gdzie wolno nam wylądować, miejsce nieczyste i skażone. Napisy na „fladrach" to sury Koranu mające odegnać złego ducha. Są bardzo skuteczne, za każdym razem udaje nam się wystartować. - Zaśmiał się cicho.
Wzdrygnąłem się mimowolnie.
- Pora na mnie - powiedział. - Uważajcie na siebie. Bywało, że ludzie stąd nie wracali...
Podziękowałem i po chwili helikopter odleciał. Niewolnicy ciągnęli gdzieś platformę; ja i mój kuzyn staliśmy otoczeni powiewającymi szmatkami.
- Czekamy? Idziemy? - zapytałem.
- Nie wiem. Może zastrzelą nas, jeśli samowolnie przekroczymy ten krąg?
Przed budynek wyszedł jakiś człowiek w turbanie na głowie. Pomachał do nas zachęcająco. A więc jednak trzeba było iść. Przez wyrwę po drzwiach weszliśmy do sporej hali.
Mężczyzna czekał przy szerokim, obitym blachą stole. Powyżej na ścianie wymalowano w kilku językach „kontrola celna". Położyliśmy walizki.
- Nazywam się Omar - powiedział po angielsku. - Czy mówią panowie po arabsku?
- Owszem - potwierdziłem w fusha.
Tę najbardziej powszechną, literacką wersję języka miałem nieźle opanowaną. Niestety, nauka metodą elektrohipnozy nie obejmowała dialektów. Obawiałem się, co będzie, kiedy znajdziemy się na prowincji.
Wymieniliśmy nasze imiona. Poprosił o wyłożenie zawartości walizek na blat. Spod stołu wyjął tekturowe pudło. Szybko przejrzał wszystko, dzieląc przedmioty na dwa stosiki.
- Wwóz kamer i aparatów fotograficznych jest zakazany. Możecie je odebrać przy odlocie. - Urzędnik obojętnie przełożył je do kartonu. - Za używanie zminiaturyzowanego sprzętu tego typu grozi u nas kara śmierci.
- Mamy zezwolenie na użycie elektroniki... - zacząłem.
Wzruszył ramionami.
- Tylko do celów poszukiwań geologicznych i tylko za zgodą lokalnego imama - uzupełnił.
- Dokumentacja fotograficzna jest absolutnie niezbędna - zaprotestował Peter.
- I po co się ciskać? - zapytał Omar spokojnie. - Kupcie sobie w sklepie nasze aparaty, normalne, na kliszę.
- Na co?
- Wiem, o czym mówi - wtrącił się mój kuzyn. - U nas w dwudziestym wieku też takich używano. W muzeach jest tego cała kupa. Zapisują obraz chemicznie na takiej fikuśnej światłoczułej błonie.
- O, w mordę. - Jasne, teraz sobie przypomniałem. Shit! Przez jakiś głupi przepis mam używać urządzeń sprzed dwustu lat?! Choć z drugiej strony... To może być na swój sposób zabawne.
- Nie wolno fotografować ludzi ani zwierząt - dodał urzędnik. - To, co ożywił Allach, nie może znaleźć się na obrazie. Oczywiście szkicować też nie wolno.
- Coś podobnego... - zdumiałem się.
- Tu nie Taliban, my podchodzimy do słów Proroka poważnie - pouczył mnie surowo.
Zamknął karton, zakleił taśmą i opieczętował lakiem, odbijając w nim swój sygnet.
- Możecie to odebrać, wracając - powtórzył. - U nas nic nie ginie.
Wyciągnął formularze. Przepisał do nich dane z naszych paszportów.
- Mamy tu kilka rubryk, których wypełnienie wymaga współpracy panów - oznajmił. - Wyznanie?
- Jestem katolikiem - odparł Peter. Urzędnik drgnął.
- Na podstawie umów między naszymi krajami nie możemy zabronić panu przebywania na naszym terytorium, jednak przypominam, że jakiekolwiek próby publicznego wyznawania tego kultu oznaczają karę śmierci wykonywaną w miejscu schwytania. Ma pan zakaz wwożenia jakiejkolwiek literatury religijnej. Proszę też uważać na prowokacje - dodał już łagodniej. - A pan?
- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. Uniósł grube brwi w niemym zapytaniu.
- W naszym kraju zakazana jest indoktrynacja religijna dzieci - wyjaśniłem. - Po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia każdy ma prawo podjąć poszukiwania własnej drogi rozwoju religijnego i dopiero gdy będzie przekonany, że znalazł, deklaruje, do jakiego kościoła lub sekty chce się przyłączyć.
Читать дальше