Szczęka mi opadła. Próbowałem oszacować wartość tego skarbu, ale cyfry poplątały mi się równo.
- Co mam zrobić z twoim udziałem? - wykrztusiłem. - Przechować na twoich kontach czy przywieźć osobiście?
- Przekażesz papieżowi.
Zatrzymaliśmy się. Pośród zagajnika leżały cztery wielkie bryły żelbetu. Fundament wieży wiertniczej. Wylot zaczopowanego szybu nakrywała wystająca częściowo spod ściółki betonowa płyta.
*
Za wzgórzami wstawał świt. Miejsce rzeczywiście pasowało do opisu. Olbrzymia skarpa, u jej podnóża rozległe plateau porośnięte krzakami. Po lewej i po prawej ślady drogi, która znikała przysypana wielometrową warstwą ziemi. Wśród krzaków ziały dziesiątki dołów, głębszych i płytszych, jakby przez całe pokolenia usiłowano tu czegoś szukać metodą prób i błędów.
Peter przyprowadził ze sobą właściciela zajazdu i jego trzech synów. Był też facet handlujący antykami. Czekali cierpliwie, ściskając trzonki łopat. Odpaliłem radar geologiczny. Założyłem gogle do VR. Odczekałem chwilę, aż wiązki fal zbadają strukturę ziemi, a potem poruszyłem głową.
Powierzchnia doliny przypominała teraz wodę w basenie, wykopane dziury oraz ślady dawno zerodowanych wkopów znaczyły ją w setkach miejsc. Tu i ówdzie przeszkadzały cienie, szczególnie grubych korzeni drzew, ale szybko zlokalizowałem resztki półciężarówki rozrzucone eksplozją w promieniu kilku metrów.
Szkielet leżał opodal wraku, lecz by go odnaleźć, musieliśmy przewalić jeszcze sporo ziemi. Odsłanialiśmy go powoli. Najpierw zobaczyliśmy pozostałości podeszew wykonanych z jakiegoś zetlałego tworzywa sztucznego. Potem ujrzeliśmy potrzaskane kości nóg, zgruchotaną miednicę i kręgosłup, wreszcie czaszkę, na której ciągle jeszcze tkwiły kompletnie skorodowane słuchawki. W zaciśniętej dłoni zmarły nadal ściskał zardzewiały mikrofon.
Chrześcijanie pospiesznie fotografowali znalezisko tymi śmiesznymi, archaicznymi urządzeniami na kliszę. Z ogromnym szacunkiem pozbierali szczątki. Wypełniły akurat niedużą drewnianą skrzyneczkę.
- Na nas czas - rzekł Peter poważnie. - Bywaj, może kiedyś jeszcze się zobaczymy. Jeśli mogę prosić, przekaż papieżowi, że wykonałem pierwszą część zadania. Poślę mu informację przez naszych, ale środki łączności, którymi tu dysponujemy, są, niestety, dość zawodne.
Patrzyłem, jak prowadzeni przez mojego kuzyna znikają w lesie ze swoim łupem, i nagle poczułem żal, że tak niewiele zrozumiałem. Jeszcze kilka minut temu mogłem się dowiedzieć więcej o człowieku, na którego kościach tak bardzo im zależało.
Składałem sprzęt automatycznymi, wyuczonymi ruchami. Koło obiadu spuszczę sondę do odwiertu, po południu zawiadomię szejka o zniknięciu mojego kuzyna. Za tydzień, jeśli dobrze pójdzie, będę w Ameryce. Zamaskowałem z grubsza ślady kopania.
Na powierzchni świeżo poruszonej ziemi coś błysnęło. W pierwszej chwili sądziłem, że to jakiś kawałek zniszczonej karoserii wozu transmisyjnego, jednak gdy go podniosłem, spostrzegłem, że to medalik.
Złoty krzyżyk przylutowany do zaśniedziałej blaszki w kształcie serca, pod nim kilka ledwo czytelnych literek. Krzyż, symbol religii, która zmusiła mego kuzyna, by porzucił wygodne życie korporacyjnego archiwisty i wyruszył na drugi koniec świata podjąć trud wskrzeszenia czegoś, co dawno temu zostało starte z powierzchni ziemi.
Po tajemniczym nieboszczyku został tylko podłużny dół w ziemi i szczątki zardzewiałej karoserii wozu transmisyjnego. I ten kawałek blaszki ozdobiony zagadkowymi słowami.
- S-i-e-j-c-i-e z-i-a-r-n-o – z trudem odczytałem litery.
Ciekawe co to znaczy.
Piórko w żywopłocie
Szef siedział za biurkiem. Wielki blat zawalony był notatkami i dokumentami.
- Mamy problem - powiedział bez wstępów.
Nie zdziwiło mnie to. Za każdym razem, gdy wzywał mojego ojca, okazywało się, że mają problemy. W końcu CIA powołano właśnie do rozwiązywania problemów. Taka służba...
I tylko jedno się zmieniło. Dziś na tym miejscu siedziałem ja. Wiedziałem, że moje pierwsze samodzielne zadanie nie będzie trudne, a kto wie czy w ogóle prawdziwe. Z pewnością zechcą mnie parę razy sprawdzić, nim dopuszczą do poważnej roboty.
- Jestem do dyspozycji.
- Łap. - Rzucił mi monetę.
Chwyciłem ją w locie i obejrzałem. Złota dwudziestodolarówka zamknięta w plastikowym kapslu. Obróciłem w palcach.
- Fałszywa? - wolałem się upewnić.
Skoro mi pokazał monetę, musiało być z nią coś nie tak.
- Oczywiście. Podrobiona niemal perfekcyjnie, ale nie trzyma parametrów. Ciut za ciężka, ale minimalnie. Do tego ma kompletnie nietypowy skład izotopowy.
- To znaczy? - Na szkoleniu wbito mi do głowy, by nigdy nie udawać mądrali, gdy się czegoś nie wie.
- Złoto ma tylko jeden naturalny izotop, Au-197. Pozostałe otrzymuje się sztucznie. W tej monecie stanowią ponad siedemdziesiąt procent.
- Skąd pochodzi ten egzemplarz?
- Z Polski. Dostaliśmy ją od pewnego człowieka, który czasem dla nas pracuje. Zasugerował, by zbadać właśnie te parametry metalu.
- Może gdzieś w Rosji czy w Polsce jest takie nietypowe złoże. Czy to aż takie ważne?
- Ważniejsze, niż ci się wydaje. - Popatrzył na mnie takim wzrokiem jak wtedy, kilka tygodni temu, gdy okazało się, że Ruscy gwizdnęli nam najnowszą głowicę wodorową.
- Wiadomo, skąd dokładnie pochodzi ta dwudziestka?
- Podał miasto i nazwę ulicy. To w Warszawie, blisko miejsca, gdzie kiedyś mieszkałeś. Myśleliśmy, żeby sprawdzić to przez naszą agenturę, ale potem przyszedłeś mi do głowy ty. Znasz kraj i język. I jesteś stamtąd.
- Gdy wyjechałem, miałem dziewięć lat. Kiedy mam lecieć?
- Odpowiednia legenda jest już prawie gotowa. Przerzucimy cię do Polski na początku przyszłego tygodnia. Do tego czasu masz się zapoznać z tymi materiałami. - Podał mi kartkę z sygnaturą archiwalną. - Ta sprawa to ostatni etap szkolenia wstępnego. Gdy wrócisz, podejmiesz decyzję, czy chcesz dla nas pracować, czy nie .
- Tak jest.
Zapadał łagodny, ciepły zmierzch. Zachodzące słońce wybarwiło niebo na karminowo. Jesień na Manhattanie też czasem bywa piękna. Z półki zdjąłem pudełko z fotografiami. Pora przypomnieć sobie to i owo, pora wrócić na chwilę tam, do domu... Położyłem przed sobą pierwszą fotografię i odpłynąłem.
Te części Pragi niewiele się zmieniły od czasów przedwojennych. Długie, wąskie uliczki, przy nich niekończące się rzędy czynszówek, z których płatami schodził tynk. Na początku jesieni, podskakując na kocich łbach, przyjeżdżały rozklekotane ciężarówki lub ostatnie wozy zaprzężone w wychudłe, brudne konie. Ciecie łopatami wrzucali węgiel do piwnic, klnąc przy tym niemiłosiernie. Z brudnych, cuchnących uryną bram wchodziło się na równie brudne podwórka, czasem wylane asfaltem, częściej pokryte paskudnym, lepkim błotem. Za nimi stały kolejne kamienice, środkowy rząd ukryty przed spojrzeniami przechodniów. Niekiedy zamiast podwórka między domami rozciągał się zdziczały sad lub ogródek, skrzętnie ogrodzony płotkiem zrobionym ze starych rurek wodociągowych, drutów, sznurka i innych materiałów wyszperanych ze skupu złomu. Zdarzało się też, że po drugiej stronie podwórza zamiast rzędu kamienic ciągnął się szereg komórek murowanych z cegieł. Stare drewniane drzwi i pozapadane dachy przybrały srebrno-szarą barwę. Łatwo było odgadnąć pierwotne przeznaczenie tych pomieszczeń: zanim założono kanalizację, mieściły się tu wychodki.
Читать дальше