- Tomasz Olszakowski. - Przywitał się ze mną serdecznie. - Kopę lat.
Obyś sczezł, szujo, pomyślałem, podając mu rękę.
- Siadaj. Czego się napijesz? Kawy, herbaty, czegoś mocniejszego? - Otworzył barek.
W jego wnętrzu wypatrzyłem kubański rum, butlę „Stolicznej" i armeński koniak.
- Koniaku - poprosiłem.
Nalał mi kieliszek i chytrze spojrzał w oczy, gdy sączyłem pierwszy łyk.
- Podróba?
Jego szczurzy pysk rozciągnął się w uśmiechu.
- Skąd wiesz?
- A skąd byś wytrzasnął prawdziwy?
- No dobra, zgadłeś. To moje dzieło. Za tydzień idzie do produkcji. Nasza wódka, z kartofli oczywiście, wzbogacona radzieckim ekstraktem i wyleżakowana w dębinie przez dwa tygodnie. Nawet minister dał się nabrać.
- Po co mnie wezwałeś? - zapytałem. - Bo chyba nie po to, aby testować na mnie swoje wynalazki? Od tego macie całe obozy więźniów politycznych.
Obraził się tylko na moment.
- Mamy pewien problem natury zaopatrzeniowej.
Ze złośliwą satysfakcją zauważyłem, że od czasów liceum jego polszczyzna wcale się nie poprawiła.
- Macie chyba same problemy - zauważyłem.
- Wiesz, co to jest szynka? - przeszedł do konkretów.
- Jasne. Szynka to, mówiąc obrazowo, dupa świni. W ogólnym handlu nie występuje, nawet w Peweksie trudno ją dostać.
- A kulturowe aspekty jej spożycia? - naprowadzał mnie.
- Ludzie mają zakodowane, że na święta trzeba mieć szynkę. - Uśmiechnąłem się kpiąco. - Co roku dochodzi do awantur na tym tle. Plotki mówią, że w tym roku będzie jej o połowę mniej niż w ubiegłym. Ponoć nawet na speckartki dla partyjnych nie wystarczy.
- A szynka mielona?
- Owszem, jadłem nie tak dawno... Cholera was wie, z czego ją robicie. W smaku nawet trochę przypomina prawdziwą.
- No to skosztuj.
Z lodówki w kącie gabinetu wyjął puszkę oznaczoną kodem, zerwał wieczko i postawił przede mną. Obok położył nóż i widelec.
Posmakowałem.
- Niezła - oceniłem. - Prawie tak dobra jak amerykańska mielonka. Z tego, co słyszałem, w zeszłym miesiącu wydano decyzję o likwidacji wszystkich schronisk dla bezdomnych psów?
- E! - Machnął ręką. - Gucio to dało. Raptem dwieście ton mięsa. Kropla w morzu potrzeb. Poza tym szynka z psa jest trochę zbyt słodka i nie trzyma parametrów. Chcesz spróbować? - Znowu ruszył w stronę lodówki. Grzecznie odmówiłem.
- Po co mnie ściągnąłeś? - wróciłem do pytania.
- Widzisz, czytałem twoje prace.
O, skurczybyk nauczył się czytać? W sumie chyba musiał - Partia co prawda załatwiła mu maturę, ale z tego, co wiedziałem, nie tolerowała analfabetyzmu w swoich szeregach.
- I co ciekawego się z nich dowiedziałeś? - zakpiłem.
- Jesteś najlepszym specem od mamutów. Nawet ci z Instytutu Ewolucji skierowali mnie do ciebie. A ja potrzebuję nieco konsultacji. Na przykład jak to draństwo zabić?
- Bardzo prosto. - Wzruszyłem ramionami. - Nasi bracia neandertalczycy używali do tego celu specjalnych ostrzy krzemiennych. Zwano je tylczakami, miały kształt w przekroju podobny do scyzoryka, z jednej strony grubsze, z drugiej cieńsze.
- I podłazili blisko z takimi dzidami i kłuli słonie w brzuch?
- Nie, mieli takie krótkie kijki z pętlami. W to wtykali włócznie i naparzali mamuty z bezpiecznej odległości.
- To było skuteczne?
- Jak cholera. Robiliśmy eksperymenty: taka włócznia zaopatrzona w zrekonstruowane ostrze przechodziła przez dwie warstwy wojłokowych materacy.
- Dobra, w takim razie jeszcze jedno pytanie. Przyjmijmy, że chcemy wykończyć mamuta. Mamy do dyspozycji wszystko, co można znaleźć w arsenale armii Układu Warszawskiego. Jak byś się do tego zabrał?
- No cóż, karabin snajperski i pocisk eksplodujący zakazany konwencjami.
- Nie mówmy o tym, czego imperialiści zakazali, tylko o tym, czym dysponujemy. I gdzie walić? W serce?
- Można i w serce. - Poskrobałem się po głowie. - Ale lepiej kropnąć w łeb.
- A kaliber? Chodzi o to, żeby możliwie zaoszczędzić amunicji.
- Co wy, do cholery, chcecie zrobić? - Spojrzałem na niego zaskoczony. - No cóż, zakładając hipotetycznie, że musiałbym zabić mamuta, użyłbym karabinu „Tor", kaliber dwanaście i siedem dziesiątych milimetra. I waliłbym z bezpiecznej odległości między oczy.
Milczał dłuższą chwilę.
- Mogę zaproponować ci rządowy kontrakt na dwa tygodnie - powiedział wreszcie. - Będziesz naszym konsultantem. Instytut potraktuje ten okres jako urlop bezpłatny, my oferujemy wynagrodzenie wedle stawek dla zagranicznych ekspertów.
- I zapłacicie rublami? - zainteresowałem się. Zawsze dobrze zarobić w twardej walucie...
- Nie, zapłacimy złotówkami. Takie są przepisy. Gdybyś należał do Partii, można by popróbować, a tak sam jesteś sobie winien.
- A może dałoby się załatwić, żebym mógł pojechać w lecie do Kijowa na kongres? - Targowanie się z tym typkiem wywoływało we mnie obrzydzenie, ale z drugiej strony, jeśli mógł mi pomóc...
- To nie ode mnie zależy. Ale spróbuję - obiecał. - Sam wiesz, jak to teraz jest. Kupa Polaków usiłuje uzyskać azyl w ZSRR.
- Specjalnie im się nie dziwię - mruknąłem. - Od kiedy wprowadziliście kartki na chleb i kartofle...
- Proszę bez agitacji antypaństwowej w mojej obecności - warknął.
Położyłem uszy po sobie.
- To, co teraz powiem, stanowi jedną z najściślej strzeżonych tajemnic państwowych - oznajmił. - Najpierw jednak podpiszesz ten dokumencik.
Podsunął mi papierek.
- Kara śmierci w razie naruszenia tajemnicy? - zdziwiłem się.
- A coś ty myślał? Musimy bronić naszych sekretów przed szpiegami imperialistów.
- Dobra. - Złożyłem swój podpis. - Cóż to za tajemnice?
- Znalazłem sposób na rozwiązanie kryzysu mięsnego. Żarcia zrobimy tyle, że będzie można znieść kartki na mięso.
Popatrzyłem na niego podejrzliwie. Upił się własnym koniakiem? E, chyba nie.
- Przerobicie na szynkę staruszków czy więźniów politycznych?
- Teoretycznie by się dało. Tej solidarnościowej ekstremy siedzi w łagrach ze sto dwadzieścia tysięcy. Po trzydzieści kilo z każdego. Ale sam rozumiesz, jeżeliby się rypło... Już i tak imperialiści wrzeszczą, że zbudowaliśmy ustrój ludożerczy, jakby te kilka przypadków kanibalizmu miesięcznie... - Wzruszył ramionami. - Zresztą co ja będę gadał. Przygotowuję wyprawę.
- Do bratniego Sudanu polować na słonie?
- Do Polski. Tyle tylko, że tej sprzed czterdziestu tysięcy lat.
- Co?! - Spojrzałem na niego zdezorientowany. Wyglądało na to, że mówi poważnie.
- Mamy wehikuł czasu - zniżył głos. - A właściwie nie my go mamy, tylko Rosjanie. Ale obiecali udostępnić. Skoczymy sobie, trzaśniemy ze dwa tysiące mamutów i problem zaopatrzenia na święta rozwiązany. Potrzebujemy tylko fachowca, żeby nam doradzał. Gdzie walić, jakby coś poszło nie tak.
- Zmienicie historię - szepnąłem przerażony.
- A gdzie tam. - Wzruszył ramionami. - Historia jest niezmienialna. A nawet jeśli, i tak wszystko skończy się komunizmem.
- I co, przerzucicie to mięcho do teraźniejszości...
- Dokładnie tak.
- Przecież zgnije!
- A nie. Przodująca radziecka nauka rozwiązała i ten problem.
- To kiedy mamy lecieć?
- Jutro.
*
Z pamiętnika tow. Malinowskiego:
W zasadzie nie wiem, jakie procesy fizyczne pozwalają materii przemieszczać się w czasie. Uczeni radzieccy niechętnie dzielę się swoją wiedzą. Grunt, że urządzenie działa, tyle tylko, że kiepsko. Można skoczyć sto pięćdziesiąt milionów lat do tyłu i popatrzeć, jak wymierają dinozaury, albo sprawdzić, gdzie tworzą się złoża węgla kamiennego, natomiast im bliżej, tym trudniej. Bliżej niż czterdzieści tysięcy lat nikomu nie udało się skoczyć - choć oczywiście próby trwają...
Читать дальше