*
Skok w przeszłość odbyć się miał na terenie poligonu. Wysokie nasypy ziemne chroniły całe przedsięwzięcie przed okiem niepowołanych.
Nigdy wcześniej nie widziałem wehikułu czasu. Jak wyglądał? W sumie nijak. Brezentowy namiot, jakimi w NRD nakrywa się zimą baseny. Wewnątrz kratownica, na niej zawieszony generator. Poniżej na szarej, zmarzniętej glebie krąg zaznaczony czerwonymi chorągiewkami. I tyle. Kilkunastu mówiących po rosyjsku techników programowało urządzenie.
W kręgu było wystarczająco dużo miejsca, by postawić helikopter. Urządzenie wyśle w przeszłość dwie maszyny i sześciu ludzi. Potem jeszcze odpowiednią ilość plastikowych beczek z benzyną lotniczą. Broń i amunicja w zaplombowanych kontenerach znalazły się już na pokładach. Dopiąłem szczelniej kurtkę z tureckiego dżinsu na sztucznym misiu.
- Wylądujemy w lecie - mruknął Malinowski, wychodząc zza namiotu.
Piloci wyprężyli się jak struny na jego widok.
- Latem mamuty pasą się w tundrze... - zauważyłem.
- Właśnie. Miejmy nadzieję, że dorwiemy je gdzieś niedaleko.
Przyszedł jeszcze jeden człowiek, ponury, o zaciętej twarzy. Na mundurze miał dystynkcje majora SB. Po plecach przeszły mi ciarki. A zatem Malinowski nie cieszył się pełnym zaufaniem Partii.
- Towarzysze, dziś stworzymy podwaliny ekonomii jutra! - powiedział z patosem dowódca wyprawy. - Historia powierzyła nam los tysięcy głodujących polskich dzieci!
Miałem na końcu języka stwierdzenie, że w Szwecji jakoś dzieci nie głodują, ale powstrzymałem się.
Pierwsza maszyna już sunęła do wnętrza kręgu. Pilot zatrzasnął kabinę i podniósł kciuk do góry. Odsunęliśmy się. Rosjanie włączyli generator i helikopter z głośnym cmoknięciem odleciał w przeszłość. Druga maszyna wtoczyła się do namiotu.
Musieliśmy odczekać kilkanaście minut - taki był rozrzut u celu. Z ciężarowych biełazów wypakowywano właśnie butle z ciekłym azotem.
Człowiek z teczką pilnujący wyładunku uśmiechnął się na mój widok. Poznałem go, choć do tej pory widywałem jego twarz tylko na zdjęciach.
- Akademik Kołczygin - przedstawił się, potwierdzając moje przypuszczenia. - Dobrze, że was widzę, towarzyszu Olszakowski. Czytałem pańskie prace o mamutach. Mam dla was drobny souvenir. - Podał mi ciężką teczkę.
Podziękowałem. Niestety, musiałem się pożegnać, bo zbliżała się pora mojego startu. Dopiero zamknięty w ciepłym wnętrzu maszyny mogłem przejrzeć upominki. Przewidujący akademik zapakował mi dwie flaszki „Stolicznej" oraz pięknie wydane książki: „Mamuty ZSRR" swojego autorstwa oraz „Mamuty bułgarskie - młodsi bracia mamutów radzieckich". Zdążyłem je pobieżnie przekartkować, nim wykonaliśmy skok.
*
Przestrzeń wokoło helikoptera rozbłysła niczym zielony flesz i kabinę zalało słoneczne światło. W sekundę później zgasło, ustępując wielkim kłębom ognia. Ogłuszający huk, wstrząs, zapach płonącej benzyny... Pilot zapuścił rotor. Wznieśliśmy się, zostawiając poniżej wrak drugiej maszyny. Malinowski kopnięciem otworzył drzwi i zaczął polewać burty pianą z gaśnicy. Bez wahania zrobiłem to samo od swojej strony. Usiedliśmy ciężko na stoku wydmy.
- Rozrzut musiał być bardzo mały - wysunął teorię Malinowski.
- Wylądowaliśmy prosto na nich? - domyśliłem się.
- Na to wygląda. Obsobaczą nas, taki helikopter jest wart z pół miliona rubli...
- A ludzie?
- Szkoda ich, oczywiście. - Zrobił sztucznie zasmuconą minę. - Ale w walce o szczęście ludzkości ofiary się zdarzają. To nieuniknione.
Pilot obejrzał uszkodzenia naszej maszyny.
- Sprawna - ocenił.
Malinowski wyskoczył na ziemię. Wyjął z tubusu sztandar i zaczepiwszy go do drzewca, wbił w prehistoryczną wydmę. Pilot puścił z magnetofonu hymn.
- W imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej obejmujemy w wieczyste władanie tę ziemię i wszystkie jej zasoby - ekspert wygłosił formułkę specjalnie przygotowaną przez generała.
Zaraz musieliśmy zrobić dokrętkę, bo kamera nie zastartowała.
*
Lecieliśmy nad tundrą. Wiatr z północy był bardzo zimny, lodowiec zaczynał się gdzieś w okolicach Płocka.
- Będziemy mieli grube nieprzyjemności z powodu tamtych - powiedział Malinowski. - Pal diabli helikopter, ale ten koleś...
- W mundurze, ten ponury? - upewniłem się.
- Właśnie, major SB... Cholera. Chyba muszę ci, kumplu, zaufać, jedziemy na jednym wózku.
- A co konkretnie miałbym zrobić?
- Czy stado mamutów może zniszczyć helikopter?
- Teoretycznie, jakby tak zaszarżowały... - Poskrobałem się po głowie. - Nie jest to wykluczone.
- Spiszemy protokół - ściszył głos. - Wylądowali między mamutami. Spłoszyły się i zniszczyły maszynę. Wszyscy zginęli. Pomściliśmy ich, wybijając stado.
- Naciągane - mruknąłem. - Mamuty w takim przypadku raczej by uciekły. Są płochliwe.
- Potwierdzisz przebieg zdarzenia jako ten, no... autorytet naukowy. Żadna komisja tego nie sprawdzi, kilka tysięcy lat leżenia pod gołym niebem i z helikoptera zostanie tylko warstwa tlenków metali.
Skrzywiłem się, lecz kiwnąłem głową na zgodę. Co miałem robić?
*
Leżeliśmy na zboczu góry, obserwując przez lornetki, jak kudłate słonie skubią sobie trawę.
- Można by wystrzelać je w jakieś dwadzieścia minut - mruknąłem, ściskając kolbę karabinu.
Malinowski kiwnął niechętnie głową.
- Można by. Ale nie mamy jeszcze miejsca na zdeponowanie mięsa. Mamuty trzeba będzie zwalić na jeden stos.
- Przyślą nam dźwigi, koparki i spychacze? - Pilot zaciągnął się „sportem". - Czy paciorki na zapłatę dla neandertalskich tragarzy?
- Z tymi neandertalczykami to nie taki głupi pomysł - stwierdziłem. - Tylko jak się z nimi dogadać?
- Przestańcie mleć ozorami. Partia myśli za was. - Aparatczyk poklepał się po kieszeni, w której miał legitymację.
*
Malinowski nie był taki głupi, jak mi się zdawało. Polataliśmy ładne kilka godzin i znaleźliśmy niezłą skarpę " nad pradoliną Wisły.
- Trzeba spłoszyć stado, żeby zwierzaki pospadały. - Ekspert zatarł łapska. - Tu jest z piętnaście metrów urwiska. I amunicji zaoszczędzimy, i na kupie będą leżeć... Potem się skarpę odstrzeli, żeby je zasypała, i wio do dwudziestego pierwszego wieku.
- Po co zasypywać? - zdziwiłem się.
- A wiesz, co by się działo, gdyby tak na skraju Warszawy wyrosła kupa mięsa? - Spojrzał na mnie z politowaniem. - Ani tego ukryć, ani upilnować. Doszłoby do gorszej masakry niż ta sprzed pół roku w supersamie!
Zapadał wieczór. Wyciągnąłem dwie butelki „Stolicznej" otrzymane od akademika. Malinowski wychlał półtorej i uwalił się spać zadowolony jak świnia. Siedziałem z pilotem przy dogasającym ognisku.
- Coś mi tu śmierdzi - powiedział wreszcie.
- Na przykład?
- Mam na myśli to gówno, w które się wplątaliśmy. Znasz tego dupka?
Popiłem łyk wódki.
- Chodziłem z nim do jednej klasy. Bydlę było z niego nieprzeciętne...
- Sądzisz, że wrócimy stąd żywi? Wiemy o wiele za dużo. Pal diabli tę szynkę, ale wehikuł czasu...
Zapadło długie milczenie.
*
Z wysokości dwustu metrów scena wyglądała wręcz nierealnie. Mamuty, wielkie stado liczące kilkaset sztuk pędziło poganiane ścianą ognia. Malinowski nie pożałował benzyny. Dwa płonące rowy uniemożliwiały zwierzętom ucieczkę na boki. Z przeraźliwym kwikiem mamuty waliły się prosto z urwiska. Część ginęła na miejscu, inne, ranne, ryczały przeraźliwie. Przechyliłem się przez burtę helikoptera i zwymiotowałem.
Читать дальше