- Gówno - syknął prezydent. - Niech pan mówi po ludzku, że zabraknie forsy na należności za skup żywca dla miliona sympatyków Samoobrony! Wie pan, jaka jest sytuacja. Lepper tylko czeka, by nam skoczyć do gardeł, a taki niedobór forsy wywoła natychmiastowy bunt.
- Samoobronę poskromimy - mruknął minister spraw wewnętrznych. - Koperty z instrukcjami mam już gotowe w sejfie.
- Wiem - przerwał mu prezydent. - Tylko gówno nam to da, jeśli dojdzie do buntu mas... A dojdzie do niego przez tego palanta. - Wskazał ministra.
- Ja...
- Ukrywał pan przed nami faktyczny stan rzeczy! - ryknął. - To jest zdrada!
Minister wziął głęboki oddech.
- Nieprawda. Składałem raporty na bieżąco w sekretariacie i w zeszłym tygodniu zaproponowałem rozwiązanie...
- Ten stek bzdur nazywa pan rozwiązaniem!?
- Jeśli pozwoli pan, panie prezydencie, pan Malinowski byłby w stanie zreferować to dokładniej... Czeka obok.
- Prosić.
Pan Malinowski miał może dwadzieścia pięć lat. Prezydentowi spodobał się na pierwszy rzut oka. Widać było, że bystry i chciwy sukcesu chłopak.
- Proszę mówić - rozkazał.
- Panowie, rozwiązaniem naszych problemów jest mamucina. Z moich badań wynika, że opodal Warszawy na głębokości dwudziestu metrów spoczywa przeszło dwa tysiące tych zwierząt. Nie wiem jeszcze, jakim cudem zachowały się w stanie prawie świeżym - zbada to specjalna komisja pod moim kierownictwem. Z każdego mamuta można pozyskać dobre cztery tony mięsa. Sprzedamy je Zachodowi. Głównym odbiorcą będą luksusowe delikatesy i restauracje dla snobów. Cenę, oczywiście, wyśrubujemy do minimum tysiąca euro za kilogram. Za uzyskane środki będziemy skupywali wieprzowinę. W dodatku - zmrużył chytrze oczy - mam pomysł, jak pozbyć się szynki. Wystarczy, że mamucinę będziemy sprzedawać w postaci mielonej i prasowanej. Do każdej tony mamuta dodamy po cichu trzysta kilo świńskich pośladków…
Samolot von Ribbentropa
Wielka Brytania, 7/8 września 1939
Głuche dudnienie artylerii przeciwlotniczej to nasilało się, to słabło. Nad Londynem co chwila rozbłyskało flarami oraz światłami reflektorów przeciwlotniczych. Na szczęście gęste chmury i bezksiężycowa noc zapewniały niezłą ochronę. Za oknami samolotu kłębiła się szara mgła.
- Zaraz powinniśmy być na miejscu. - Dowódca był spokojny. - Daj znać do centrali. Niech nadadzą komunikat ostrzegawczy, czekamy dwadzieścia minut, żeby cywile zdążyli ukryć się w schronach. Zrzucamy bombę i lądujemy na północny wschód od miasta.
- Diabli nadali - zaklął porucznik. - To ostrzeżenie, może i honorowo, ale...
- Już i tak wiedzą, że tu jesteśmy.
- Jak nas Angole na widły wezmą, cieniutko zaśpiewamy. Czuję, że tym razem przyjdzie położyć głowę.
- Nawet jeśli zginiemy, to nienadaremnie - uspokoił go dowódca. - Ten stary pijak Churchill czuje się silny, więc trzeba mu pokazać, jaki jest malutki. W każdym razie na długo odechce mu się sojuszy ze Szwabami i desantów.
- Jeżeli ta bomba rzeczywiście jest taka mocna, to powinno się ją zrzucić w punkty koncentracji wojsk, a nie na miasto - sarkał porucznik. - Albo zatopić im flotę, jak będzie płynąć przez kanał La Manche!
- Nie my o tym decydujemy. Rozkaz to rozkaz. Odezwało się radio. Porucznik założył słuchawki.
- Londyn pod nami. Dali też ostrzeżenie.
- Przejmij ster.
Dowódca ruszył na tył maszyny. Podniósł ciężki ołowiany pokrowiec nakrywający korpus bomby. Wykręcił dwie śrubki, otworzył klapkę. Wyciągnął po kolei trzy zawleczki i przesunął przełączniki w dół. Założył dekiel na miejsce.
- Uzbrojona - rzucił.
- Zostało jedenaście minut. Dowódca usiadł w fotelu.
- Zginiemy - powiedział porucznik z goryczą. - Czuję to. Ta bomba... Widziałem zdjęcia lotnicze Berlina. Wyrwało gigantyczny lej, obróciło w gruzy całą dzielnicę. Moc wybuchu trzeba liczyć w tysiącach ton trotylu... Fala uderzeniowa strąci nas jak nic. A jak nie, to kupa ich maszyn tylko czeka, aż wychylimy nos zza chmur.
- Sądzisz, że wystawili nas na odstrzał?
- Tak przypuszczam. Jesteśmy ostatnimi, którzy brali udział w pościgu za samolotem von Ribbentropa.
- Może masz rację. Ale rozkaz wykonamy.
- Tak. Mimo wszystko chciałbym wiedzieć dlaczego.
Z daleka znowu dobiegł huk eksplodujących pocisków. Artyleria przeciwlotnicza ciągle usiłowała ich namierzyć. Zaterkotał brzęczyk. Porucznik przeżegnał się i pociągnął wajchę luku bombowego. Sekundy wlokły się niemiłosiernie.
- Czas minął. - Dowódca potrząsnął zegarkiem. - Już nie wybuchnie.
- Diabli nadali! Dlaczego?
- Nie wiem! - Uderzył pięścią w oparcie fotela. Nieoczekiwanie samolot zadrżał. I kolejny wstrząs, we wnętrzu zawirowały odłamki poszycia.
- Dostaliśmy!
- Spokój! - rozkazał dowódca. - To...
Kolejna seria trzasków zagłuszyła jego słowa. Trafiony silnik umilkł, porucznik ściągnął ster i zablokował. Bez słowa złapali spadochrony.
- Wezmą nas na widły, ciekawe, od siana czy od gnoju? - mruknął porucznik.
- Jesteśmy jeszcze nad miastem, tu nie mają wideł. Co najwyżej nadziejemy się na jakieś ogrodzenie. Nie rób takiej miny - zgromił go dowódca. - Trzymaj się mnie, a gdybyśmy się rozdzielili, spotkamy się za kilka tygodni. Gdy ten tłusty, kurzący cygara wieprz posra się ze strachu i wywiesi białą flagę, będziemy mogli wrócić do domu.
Dociągnął uprząż spadochronu.
- Bywaj.
- Powodzenia, kapitanie.
Czasy współczesne
Po raz pierwszy zobaczyłem go, gdy miałem może osiem lat. Poszliśmy na wycieczkę szkolną do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Najpierw dwie godziny snuliśmy się po budynku, słuchając paplaniny przewodnika. Oglądaliśmy zardzewiałe miecze wydobyte z pól bitewnych i grobowców rycerzy. Długie rzędy lśniących luf karabinowych przypominały piszczałki organów. Wreszcie wypuszczono nas na zewnątrz.
Budynek stoi na plateau, jego dziedziniec, zastawiony pojazdami, kończy się stromą skarpą. Na dole w rozległym parku umieszczono kolejne eksponaty. Obejrzeliśmy rozmaite działa na placu, a potem ruszyliśmy ku schodom. Pod wiatami stał sprzęt pochodzący z różnych stron świata: zdobyczne czołgi hitlerowskie i radzieckie, trochę francuskich tankietek, jak ta z filmu Vier Panzer-kameraden.
Zdobycznego niemieckiego U-Boota można było obejrzeć także od środka. Kumple skorzystali natychmiast z okazji, pobiegli w stronę kadłuba, a potem, łomocząc butami po blaszanych schodkach, zaczęli wspinać się do kiosku i włazu. Moja pamięć przechowała okruch myśli z tamtego popołudnia: stałem na krawędzi skarpy i patrzyłem na okręt z góry. Przypominał wielkiego zdechłego, wyciągniętego na ląd wieloryba. Potem następuje luka.
Wydaje mi się, że poprosiłem nauczyciela o pozwolenie oddalenia się. A może samowolnie ruszyłem na wycieczkę? W każdym razie powędrowałem brzegiem skarpy w stronę hal ekspozycyjnych. Chciałem obejrzeć samoloty. Zgromadzono je w wielkim hangarze. Dalej pamięć pracuje bez szwanku: stanąłem w drzwiach, zaskoczony rozległością pomieszczenia, ale po chwili wahania poszedłem śmiało przed siebie. Spędziłem dobre kilka minut, podziwiając kolejne maszyny. Ustawiono je z grubsza chronologicznie. Od pierwszych konstrukcji z metalowych rurek obciągniętych brezentem przez myśliwce z pierwszej wojny światowej...
Na końcu stało kilka modeli naszych najnowszych samolotów. Bombowiec strategiczny Halny, myśliwce Irbis i Żbik. Była nawet makieta bomby atomowej, identycznej jak ta, którą zrzuciliśmy na Londyn. Dotarłem do tylnej ściany hangaru. Już miałem wracać, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem niedomknięte drzwi. Wyglądały niepozornie i wydało mi się, że to przejście służbowe, wiodące gdzieś, gdzie zwiedzających się nie wpuszcza. Z drugiej strony były tak gościnnie uchylone... Przestąpiłem próg. Kolejne pomieszczenie tonęło w mroku; sądząc po tym, jakie echo wzbudziły moje kroki, musiało być równie wielkie. Nieoczekiwanie zabłysły halogenowe reflektory pod sufitem. Widocznie zadziałała fotokomórka. Przede mną stał samolot. Największy i najwspanialszy z dotychczas obejrzanych. Ogromna czterosilnikowa maszyna. I jednocześnie był to najbardziej zniszczony eksponat w całej kolekcji. Ustawiono go, opierając na kilkunastu betonowych wspornikach. Bez tego strzaskana konstrukcja rozsypałaby się chyba na kawałki. Śmigła były pogięte i połamane, przód silnie zgnieciony, szyby w okienkach porysowane siatką pęknięć. Obszedłem go, aby popatrzeć z boku. Kadłub od spodu był solidnie pokiereszowany. I wtedy zrozumiałem - bombowiec po prostu uderzył w ziemię. Dziury po kulach w skrzydłach i poszyciu nie pozostawiały raczej wątpliwości. Został zestrzelony.
Читать дальше