- Czyli po prostu nasi piloci, jeśli przypadkiem natknęli się na samolot von Ribbentropa...
- Mogli zmusić go do poddania się, a gdy nie usłuchał, otworzyć ogień. Idąc dalej tym rozumowaniem, gdyby wiedzieli, kto leci i jaki traktat wiezie...
- A wiedzieli? - Zmrużył oczy.
- To będzie bardzo trudno ustalić - westchnąłem. - Ale spróbuję. Dostępu do archiwów wojskowych nie dostanę, a jedyna szansa to dorwać żyjącego jeszcze uczestnika albo świadka...
- A nie pomyślałeś, że ktoś po wojnie, obawiając się śledztwa ze strony Ligi Narodów, mógł usunąć z zasobów archiwalnych MSZ prośbę Niemców i nasze pozwolenie na przelot?
- Przyszło mi to do głowy. Jednak skoro go nie ma, to jak udowodnią, że było? Poza tym cenzorzy musieliby zmienić numerację ciągłą kilku tysięcy różnych dokumentów. To mało prawdopodobne.
Szef uśmiechnął się szeroko.
- Prawdziwa dziennikarska hiena z ciebie - pochwalił. - Zatwierdzam tematy drugi i trzeci, trzeci priorytetowo. Za kilka dni zamelduj się z materiałami.
*
Istnieją dwa rodzaje cenzury. W krajach totalitarnych, takich jak dawny Związek Sowiecki, Brazylia czy USA, stosuje się cenzurę permanentną. Każdy materiał, który ukazuje się w prasie, przechodzi najpierw przez odpowiedni urząd zatwierdzający. W krajach demokratycznych cenzura działa dyskretniej. Ot, niespodziewanie z zasobów bibliotecznych zniknie kilka książek albo numerów czasopism. Oczywiście, choćby smutni panowie stawali na rzęsach, nie wszystko są w stanie wyczyścić.
Wszedłem do Sieci i zacząłem grzebać po wirtualnych archiwach. Na pierwszy ogień wziąłem „Kuriera Warszawskiego". Ostatecznie samolot von Ribbentropa rozbić się miał gdzieś w okolicach Otwocka. Wydanie poranne z 26 sierpnia 1939 roku podało krótką, lakoniczną notatkę:
Na pole pana Zenona Skibińskiego spadł dziś w nocy sowiecki samolot. Gdy właściciel pola dotarł na miejsce, maszyna była pusta. Znalezisko zabezpieczyli żołnierze i policja, trwa pościg za pasażerami.
- Sowiecki? - zdumiałem się. - Jak to sowiecki!?
Wydanie popołudniowe przyniosło nowe informacje:
Koło południa w lesie opodal znaleziono porzucony spadochron. Po krótkotrwałym pościgu z użyciem psów tropiących pochwycono lotnika. Podczas próby zatrzymania uciekinier stawiał zaciekły opór, raniąc z pistoletu trzech policjantów. Obezwładniony został przewieziony na posterunek w Otwocku. Tam w wyniku rewizji osobistej znaleziono dokumenty, na podstawie których zidentyfikowano zagadkowego skoczka. Okazał się nim... minister spraw zagranicznych Rzeszy Joachim von Ribbentrop! Kłopotliwy gość zostanie wydalony z Polski.
Niecałą godzinę później wypuszczono wydanie specjalne, prezentujące dokumenty pochodzące z wraku samolotu. Wydanie wieczorne zawierało informacje o wielotysięcznych tłumach gromadzących się przed Sejmem i Belwederem. Wojsko zmuszone było otoczyć kordonem niemiecką ambasadę, bo demonstranci dwukrotnie usiłowali podpalić budynek.
W gazecie z następnego dnia, pośród informacji o wiecach protestacyjnych i zwołanej w nocy nadzwyczajnej sesji parlamentu, znalazłem krótką notatkę o pochwyceniu drugiego spadochroniarza. Okazał się nim jakiś Rosjanin o nazwisku Gołowanow.
Wyłączyłem ekran i długo w milczeniu patrzyłem w rozjarzoną neonami warszawską noc. Potem podszedłem do półki z książkami i wyciągnąłem encyklopedię. Kartkowałem ją przez chwilę, aż zatrzymałem się na znajomym zdjęciu. Dornier Do 17E-1 von Ribbentropa, z okopconym silnikiem, spoczywający na świeżo zaoranym polu. Na skrzydłach miał hitlerowskie oznaczenia.
- Co tu jest grane? - mruknąłem.
Redaktorzy z „Kuriera" się pomylili? A może jednak nie? „Tygodnik Ilustrowany"...? Otworzyłem kolejny plik. Obszerny artykuł, obok dwa zdjęcia: hitlerowski samolot na zaoranym polu. Powiększyłem obraz. Rozpikselował się. Zmniejszyłem rozdzielczość i powtórzyłem operację, a potem aż gwizdnąłem cicho. Ktoś skanujący kilkadziesiąt lat temu archiwalne numery zastąpił oryginalne fotografie nowymi. Zważywszy, że przy powiększeniu nie pojawił się raster, prawdopodobnie nakleił zwykłe zdjęcia na oryginalne strony, a potem rzucił na maszynę...
Zgrzytnąłem zębami. Z całą pewnością istniały w naszym kraju setki egzemplarzy tego numeru - w domowych bibliotekach, w kolekcjach, na antykwariaty specjalnie nie liczyłem. Może mała osiedlowa biblioteka, gdzie udostępnia się stare czasopisma w postaci papierowej? Pamiętałem takie jeszcze z dzieciństwa, ale teraz... Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczorem.
*
Jules mieszkał w akademiku dla cudzoziemców na Powiślu. Poznałem go kiedyś przypadkiem, gdy robiłem reportaż o obcokrajowcach studiujących w Polsce.
W holu zajeżdżało tandetnymi francuskimi perfumami. Ściany pomazano sprayem. Wjechałem rozklekotaną windą na siódme piętro i zapukałem do odrapanych drzwi. Odpowiedział mi dobiegający ze środka rumor, brzęk butelek, odgłosy przesuwania jakichś sprzętów. Wreszcie Jules otworzył. Na mój widok odetchnął z ulgą.
- A, to ty...
Mówił po polsku jak każdy Francuz: poprawnie, ale z dziwacznym, miękkim akcentem, który sprawiał, że czasem trudno było go zrozumieć.
Wszedłem do środka. Chyba przerwałem jakąś imprezę, bowiem w pokoju na kanapie siedziały trzy dziewczyny. Wszystkie były ubrane, lecz rozmazane makijaże świadczyły, że jeszcze przed chwilą obśliniały się szczodrze. Pomyślałem, że obyczajówka miałaby tu sporo roboty.
- Musimy pogadać - powiedziałem.
Gestem wyprosił koleżanki.
Usiedliśmy na chybotliwych krzesłach przy stole. Jules wykombinował skądś dwa czyste kieliszki i nalał koniaku. Pociągnąłem łyk. W porównaniu z gruzińskim czy mołdawskim były to zwykłe szczyny, ale przemogłem się. Gospodarz otworzył lodówkę stojącą w kącie. O nie, znowu te spleśniałe sery.
- W Polsce po pierwszym się nie zakąsza - mruknąłem. - Schowaj te stare skarpetki. Siadaj i posłuchaj, jest robota.
- Aha. Ciężka? - Perspektywa zarobku nie wzbudziła w nim szczególnego entuzjazmu.
- Nieszczególnie - odparłem i znów łyknąłem świństwa, którym mnie częstował. - Ale zarobisz więcej, niż sprzedając ten wasz zajzajer...
Koc nakrywający jakiś stos w kącie zsunął się, odsłaniając kilka skrzynek alkoholu.
- To na własny użytek. - Przestraszony poprawił maskowanie.
- Nie wątpię, nawet nasi menele wolą lepsze trunki - burknąłem. - Do rzeczy, potrzebuję ksero albo skan z pewnego czasopisma.
- Hm. - Teraz się zaniepokoił. - Trefne?
- A czy gdybym mógł dostać to u nas w bibliotece, prosiłbym ciebie?
- Się zrobi. - Zmrużył chytrze oczy. - Za dwieście złotych.
- Za piętnaście. I chcę to mieć przed jedenastą rano.
- Dwadzieścia pięć? - od razu spuścił z tonu.
*
Szef czekał na mnie w gabinecie. Ranek miałem pracowity. Jules wywiązał się wzorowo, ale musiałem zdobyty materiał pokazać Witkowi.
- I co masz ciekawego? - zapytał.
- Stalin wysłał po von Ribbentropa samolot. - Położyłem przed szefem skan gazety. - Mój przyjaciel zidentyfikował ten konkretny egzemplarz - uściśliłem.
- Napis na burcie. - Postukał w zdjęcie. - Stalinskij put. „Droga Stalina"?
- „Stalinowski szlak" lepiej odda sens. To jego osobisty samolot, pilotowany przez wielokrotnego mistrza lotniczego. Stalin wysyłał go, gdy pilnie potrzebował się z kimś rozmówić...
- Kontynuuj.
- Bardzo ciekawy model. TB-3, potężna maszyna mogąca przelecieć ponad tysiąc kilometrów i zanieść na tę odległość nawet kilka ton bomb, operująca na pułapie nieosiągalnym dla innych ówczesnych samolotów.
Читать дальше