- Marian Pisarek i Stanisław Skalski - odcyfrowałem zdumiony.
- Skalski - mruknął Witek. - A niech mnie...
Uruchomiłem komputer i dostukałem kilka zdań do prawie gotowego już artykułu:
Imiona innych uczestników pościgu za samolotem von Ribbentropa powinny przez najbliższe lata pozostawać ściśle strzeżona tajemnica państwowe. Jak wszyscy wiemy, ujawnienie udziału generała Mariana Pisarka w rajdzie na Londyn doprowadziło do jego śmierci z rąk, prawdopodobnie, agentów amerykańskiego wywiadu. Nie możemy pozwolić, aby pozostałych bohaterów spotkał podobny los. Dopiero gdy umrze ostatni, przyjdzie pora ujawnić światu kompletną listę nazwisk tych, którym zawdzięczamy naszą wolność i pokój.
Przeczytałem i skrzywiłem się. Wyjaśnienie było tak potwornie naciągane...
*
Położyłem na biurku szefa materiały. Gotowy niemal artykuł opisujący powietrzną walkę i strącenie samolotu von Ribbentropa, zeskanowane strony z „Tygodnika Ilustrowanego" oraz fałszywki, kilka kadrów przedstawiających wrak samolotu w podziemnym hangarze. Szef czytał powoli i dokładnie. Wreszcie kiwnął głową.
- Koronkowa robota - ocenił. - Będą z ciebie ludzie. Staż masz zaliczony.
Przemogłem się.
- Czy mógłbym prosić o trzy albo cztery dni bezpłatnego urlopu? - zapytałem.
Spojrzał na mnie znad okularów.
- Sprawa Pisarka. - Spuściłem wzrok. - Chciałbym przy niej pogrzebać.
- Coś cię zaniepokoiło?
- Wszyscy wiedzieli, że to on poleciał ze Skalskim na Londyn. Czemu więc amerykańscy agenci czekali tyle lat? Zamordowano go dopiero w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym...
- Nie tacy sobie nad tym zęby łamali. Masz jakiś ciekawy trop?
- Pracował nad obróbką zdjęć satelitarnych w ramach przygotowań do wydania atlasu geograficznego Ameryki Północnej - powiedziałem. - Przypuszczano, że zauważył na którymś coś ściśle tajnego albo Amerykanie przestraszyli się takiej ewentualności. W każdym razie powszechnie sądzono, iż podzielił się swoimi przypuszczeniami z bibliotekarzem.
- Nie bardzo już pamiętam. - Zmarszczył czoło.
- Pracownik archiwum Instytutu Kartografii zniknął bez śladu następnego dnia. Mógł być amerykańskim agentem.
- Jeśli intuicja podpowiada ci, że warto dłubać dalej, to masz wolną rękę. I tydzień płatnego, narobiłeś się zdrowo.
Podziękowałem i wyszedłem.
*
Wysiadłem z pociągu Lux-Torpeda relacji Warszawa - Wilno. Nad miastem wisiał sierpniowy upał. Otarłem pot z czoła i zanurkowałem do metra. Dwadzieścia minut później byłem już w Instytucie Kartografii.
Tu przez wiele lat pracował generał Marian Pisarek, jeden z największych bohaterów narodowych Rzeczypospolitej. Pamiętałem z lekcji historii... Polska armia uwikłała się na południu Francji w długotrwałe walki z guderianowcami, na froncie wschodnim na kilka tygodni nasz pochód zatrzymała rubież obronna Kijowskiego Rejonu Umocnionego. I wtedy właśnie ten drań Churchill zaczął szykować desant... Najpierw nie dotrzymał własnych obietnic, a gdy za złamanie umów sojuszniczych wypowiedzieliśmy wojnę Anglii, zgadał się z hitlerowcami. Pisarka i Skalskiego wysłano w ostatniej chwili. Bomba atomowa zrzucona na Londyn wprawdzie nie wybuchła, ale efekt propagandowy był wystarczający.
Poszedłem do biblioteki. Przedstawiłem się i pokazałem dziennikarską legitymację.
- Chciałbym skorzystać z waszego zbioru zdjęć satelitarnych - powiedziałem.
Dziewczyna w mundurze państwowej służby kartograficznej zafrasowała się.
- To głównie materiały tajne i ściśle tajne. Udostępniamy tylko niewielką część, i to bardzo starych - mruknęła. - A o jakie konkretnie zdjęcia panu chodzi?
- Fragment Kanady, fotografia sprzed osiemnastu lat - wyjaśniłem. - Chciałbym zobaczyć, nad czym pracował generał Marian Pisarek bezpośrednio przed śmiercią.
- Żaden problem, od dawna są odtajnione. W zasadzie w grę wchodzi jedno. Zajmował się nim blisko dwa tygodnie. - Widocznie znała szczegóły sprawy. - Ale prowadzący śledztwo obejrzeli je już na wszystkie strony.
- Mimo wszystko. - Uśmiechnąłem się.
Wystukała zamówienie. Po chwili poczta pneumatyczna wypluła pojemnik z odpowiednim kryształem pamięci.
- Stanowisko piąte. - Wskazała mi komputer. Usiadłem i umieściłem nośnik w czytniku. Niezłe zdjęcie, prawie osiem gigabajtów... Obejrzałem je - nic nadzwyczajnego, brzegi Zatoki Hudsona. Podszedłem do kobiety.
- Przepraszam, czy generał oglądał je w tej postaci? Czy może wydruk?
Zamyśliła się na chwilę.
- Wydruk - powiedziała. - W tamtym okresie jeszcze ich używano. I to wydruk po zeskanowaniu znalazł się na krysztale.
Raz jeszcze obejrzałem zdjęcie. Powiększyłem tak, aby dokładnie widzieć wszystkie uszkodzenia powierzchni fotografii. Nieduże kółko zrobione długopisem, kilka strzałek, ślady dawnych kartografów, a może wojskowych, którzy coś sobie zaznaczali. Wyobraziłem sobie Pisarka siedzącego nad tą mapą. Stary człowiek w mundurze... Czego szukał tak usilnie przez dwa tygodnie? Znowu poszedłem się naprzykrzać.
- Ile czasu zazwyczaj pracuje się nad jednym zdjęciem? - zapytałem.
- Niedługo, od tego są komputery.
Chyba od razu zgadła, o co mi chodzi, bo jej palce zatańczyły na klawiaturze.
- Nad pozostałymi zdjęciami pracował po dwa, trzy dni - wyjaśniła. - To znaczy brał partiami po dziesięć sztuk i po dwu, trzech dniach oddawał hurtem. Chyba właśnie czas, jaki poświęcił na badanie tego konkretnego zdjęcia, zaintrygował prowadzących tamto dochodzenie.
Wróciłem na stanowisko. Z pewnością detektywi sprawdzili wszystkie te strzałki i kropki... A może nie? Poszedłem kolejny raz do lady i zacząłem wykłócać się o oryginał.
Dostałem. Rzeczywiście, płachta była ogromna: półtora metra na trzy, zwinięta w rulon. W pakamerze obok czytelni mieli starą jak świat przeglądarkę do takich zdjęć - dziewczyna nie wiedziała nawet, jak jej używać. Wkręciłem rolkę zdjęcia w górny uchwyt, naciągnąłem i zaczepiłem na dolnym walcu. Włączyłem lampy i pokręciłem korbą. Przesuwało się ładnie. Poczekałem, aż archiwistka wróci do czytelni, po czym odczepiłem zdjęcie i założyłem je odwrotnie. Teraz, kręcąc wajchą, miałem przed sobą jego spodnią stronę - metry kwadratowe lekko pożółkłego, cienkiego papieru.
Każdy ślad zostawiony przez ołówek czy długopis po tamtej stronie tu pojawiał się jako minimalna wypukłość. Ustawiłem lampę tak, aby światło padało z boku, i zacząłem przesuwać.
Pisarek był ostrożny. Miejsce, które znalazł, zaznaczył ołówkiem, a potem starł jego ślad gumką. Patrzyłem dłuższą chwilę na kółko, a obok niego mały wykrzyknik. Generał był jednocześnie bardzo nieostrożny, bo powiedział o swoim odkryciu archiwiście. Kto starł kółko? W sumie nie było to ważne.
Zaznaczyłem miejsce i popatrzyłem, co znajduje się po drugiej stronie. Jakaś osada? Nie miałem lupy. Zapisałem współrzędne - jednak na komputerze pracowało się wygodniej...
Uruchomiłem program szukający. Wpisałem dane z kartki: stopień, minuta, sekunda szerokości i długości geograficznej. I wreszcie miałem to miejsce. Wioska? Nie. Długie, dziwne budynki. Wyostrzyłem. Baraki?
Kolonia karna albo obóz pracy w kanadyjskiej tundrze... Powiększyłem maksymalnie, przeczesałem kawałek po kawałku otoczenie obozu. I wreszcie znalazłem. Mniej więcej kilometr od bramy na niedużej łączce leżały białe kamienie. Wapień, może piaskowiec, nie miało to w tej chwili znaczenia. Ułożono z nich stylizowany wizerunek lecącej gęsi albo kaczki i cyfrę 66. Co to, u diabła, mogło znaczyć? Na wszelki wypadek skopiowałem obraz na dysk zewnętrzny.
Читать дальше