- Paweł Holtz - rzuciłem w słuchawkę.
- Janicki - głos pracownika muzeum był dziwnie przygaszony.
- Nareszcie - odetchnąłem. - Jesteście już w drodze? Ściągać telewizję?
- Ściągnąć możesz - westchnął ciężko. - Tylko my, psiamać, nie przyjedziemy.
- Oż, do diabła - zakląłem. - Bez jaj! Co się stało? Jezioro prawie spuszczone. Wszystko na wierzchu, widoczne jak na dłoni. Bez waszej ekipy i ciężkiego sprzętu mogę się cmoknąć. Nawet jak zatopimy, za dwa dni będą tu złodzieje z połowy Europy!
- Dogadali się. Ministerstwo ze szkopami. Odsunęli nas od zabawy.
- Mów jaśniej!
- Do Osiny jedzie właśnie ekipa Carla Bartha. To oni wydobędą wrak. Mają być na miejscu koło południa.
- Kuźwa! I może jeszcze go wywiozą do Reichu?
- Na to wygląda. Dostali już wszystkie pozwolenia. A ja dowiedziałem się o tym dopiero co, dziesięć minut przed wyjazdem w teren. Zanim złożymy odwołanie, zanim je rozpatrzą...
Walnąłem pięścią w belkę, aż cała stodoła zadrżała.
- Jakim prawem?! To przecież bezcenny zabytek!
- Jedyny w tej części Europy choćby częściowo zachowany szkielet. A kto wie co przetrwało głębiej w mule? - westchnął Janicki. - Zrób trochę zdjęć. Ja bym przyjechał, ale serce mi się kraje, wolę nawet nie patrzeć.
- Czy im się wydaje, że są u siebie w koloniach?! - wkurzyłem się. - A może jeszcze powiedzą, że Drzwi Gnieźnieńskie odlano w Magdeburgu, i sobie zabiorą? A moje prawa jako odkrywcy?
- To, co znaleziono w ziemi, stanowi własność państwa. Może jak się poawanturujesz, wypłacą nagrodę? Przehandlowali go - westchnął ponownie. - Barth skombinował skądś kilka setek polskich starodruków i zaproponował wymianę. Nawet inkunabuły ma. Minister, jak zobaczył listę, dostał ponoć zawału. Klepnął sprawę i tyle...
- Ten Niemiec zapłaci nam książkami, które jego ojciec esesman i dziadek wehrmachtowiec własnoręcznie rabowali!
- Na to wygląda.
Rozłączył się. Kopnąłem ze złością stare koryto. Chcecie zadzierać z prasą, zafajdani biurokraci? No to się doczekacie. Tak was obsmaruję, że ruski miesiąc popamiętacie. O ile naczelny puści taki tekst - zreflektowałem się zaraz. A raczej nie puści, bo gazeta jest częścią niemieckiego koncernu. Stołka nie zaryzykuje.
Wyszedłem przed stodołę sołtysa. Gospodarza nigdzie nie było widać. Zatrzymałem się przy płocie. Przede mną rozciągał się iście księżycowy krajobraz. Nieduże jezioro na skraju wsi zostało wczoraj prawie w całości wypompowane. Wynajęci ochroniarze stali na posterunkach, pilnując znaleziska.
Wrak sterowca leżał w mule, tak jak wczoraj, gdy ukazał się naszym oczom. Kratownica szkieletu wewnętrznego, zgnieciona jak skorupka jajka, oplatana była setkami porwanych sieci rybackich. Opodal z błota sterczało potężne, zgięte śmigło i dach jednej z gondoli silnikowych. Studwudziestometrowy kil z aluminiowych belek wydawał się nietknięty. Gondola nawigacyjna wznosiła się dumnie ponad powierzchnię szarego błocka. Aluminiowe elementy konstrukcji i blachy poszycia poczerniały, ale korozja była prawdopodobnie tylko powierzchniowa.
Obok leżały jeszcze jakieś elementy, które najwidoczniej odpadły podczas uderzenia o powierzchnię wody lub dno. Zdecydowana większość strąconych zeppelinów spłonęła - ten był wyjątkiem. Podziurawiony przez artylerię i karabiny rosyjskich samolotów, zdołał uciec we mgle i dopiero tutaj, dziesiątki kilometrów od linii frontu, nastąpił kres. Większość wraków zniszczono natychmiast po strąceniu, a tu taki fart. Maszyna zatonęła w jeziorze. Miejscowi oczywiście rozszabrowali to, co było im potrzebne - ogromne płachty azbestowanej tkaniny poszycia świetnie nadały się na pokrycie dachów stodół. Reszta ich nie interesowała. Tylko przed plebanią w sąsiednim miasteczku można było zobaczyć gustowne ogrodzenie z aluminiowych sztab.
Patrzyłem na szczątki powietrznego lewiatana z podziwem, lecz w gardle dusiła mnie wściekłość. Rodzinna opowieść, potem przypadkowy trop znaleziony w gazecie sprzed dziewięćdziesięciu lat, sześć miesięcy przygotowań i poszukiwań... I wszystko właśnie poszło się bujać. Akcja do ostatniej chwili utrzymywana była w najściślejszej tajemnicy. Załatwiłem papierki. Zaklepałem pozwolenia, zawiadomiłem ekipę z Muzeum Wojska Polskiego, która miała wydobyć maszynę z dna. Przekonałem gburowatego sołtysa, że warto wypompować jezioro, by usunąć wrak stanowiący utrudnienie dla połowów. Kumpel płetwonurek kilka razy schodził na dno, by ocenić rozmiary i położenie szczątków aerostatu. Znalazłem firmę dysponującą odpowiednio wydajnymi pompami. Przekonałem naczelnego, że naszą gazetę stać na pokrycie kosztów operacji i że po opublikowaniu tak sensacyjnego reportażu nakład skoczy na tyle, by się kalkulowało... I nagle okazuje się, że ktoś puścił farbę. I to musiał ją puścić ładne parę dni, może tygodni temu, skoro Niemcy zdołali przekupić kogo trzeba i zorganizować swoich fachowców od grzebania w błocie.
Daleko nad drogą ujrzałem tuman kurzu. Karawana półciężarówek. Przyjaciele zza Odry jechali położyć łapę na moim odkryciu. Splunąłem w ich kierunku. Nic więcej nie mogłem zrobić.
*
Stałem na krawędzi wielkiej dziury w ziemi i robiłem zdjęcia drugiego profilu. W wykopie pod budowę nowego apartamentowca znaleziono relikty osiemnastowiecznych piwnic. Na dole uwijali się archeolodzy. Rozmawiałem już z nimi. Jeszcze kilka fotek i można gnać do redakcji. W dwie godzinki machnę artykulik, oddam do jutrzejszego wydania, a potem fajrant...
- Przepraszam, Paweł Holtz?
Obejrzałem się. Facet stojący za mną wydał mi się znajomy. Gdzieś już widziałem tę szczurzą gębę przyozdobioną żydowskim nosem i ropuszym uśmiechem. A, jasne...
- Udo Wagner, „Berliner Zeitung" - przypomniał. - Poznaliśmy się w Osinach.
- Pamiętam.
Świetnie mówił po polsku. Już wtedy zwróciłem na to uwagę. Przyjechał z ekipą Bartha napisać artykuł dla swojej gazety. Trzeba przyznać, że zachowywał się w porządku. Nie robił własnych zdjęć, tylko wymusił na swoich szefach, żeby kupili moje. Starał się być miły, okazywał mi szacunek należny odkrywcy, ba, nawet częstował mnie jakimś tyrolskim bimbrem. Podejrzewam, że ten niemiecki order dla zasłużonych działaczy kultury to on mi załatwił.
A jednak niesmak pozostał.
- Co dobrego? - Uśmiechnąłem się krzywo.
- Stara bieda. Wybieram się na wyprawę. Do Tanganiki.
- O...? - zdziwiłem się.
- Będę robił reportaż z rozdzielania pomocy humanitarnej. Mają tam klęskę głodu i epidemię cholery jednocześnie.
Nie musiał mi tego wyjaśniać. Od tygodnia pierwsze strony gazet pełne były fotografii wychudzonych murzyńskich dzieci i trupów spoczywających w przepełnionych zbiorowych grobach.
- Temat średnio porywający, ale cóż, taka robota. Życzę szerokiej drogi...
Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej, eksponując szczurze zębiska. Strasznie miałem ochotę dać mu w mordę. Kompletnie nie wiem czemu, ale budził we mnie skrajną antypatię. Stłumiłem irracjonalne pragnienia.
- Masz ochotę polecieć ze mną? - zagadnął. - To może być ciekawe doświadczenie dziennikarskie.
- Nie, dzięki za zaproszenie, jednak nie skorzystam. Bywałem już w takich miejscach.
Do tej pory nie mogłem się pozbyć natrętnego wspomnienia z wojny w Czeczenii. Wystarczyło, że przymykałem oczy, i zaraz wracały jak zatrzymane w kadrze obrazy.
- Ale... - urwał na chwilę. - Wiesz, co się stało z zeppelinem, który odszukałeś?
- Zdaje się, ten wasz kopnięty milioner kazał poskładać go do kupy i odtworzyć brakujące elementy.
Читать дальше