- I silniki nowe...
- A tu się mylisz. Wszystkie cztery udało się uratować.
- Żartujesz!
- Sam pomyśl. Solidna bryła żelaza wytopionego z rud hematytowych, zatem prawie niezawierającego siarki. Wypaćkana smarami i paliwem, zagrzebana w mule, więc w środowisku beztlenowym. Oczywiście przeszły fachowy remont i konserwację, ale są sprawne. W każdym razie przelot z Monachium tutaj zniosły bez najmniejszej usterki czy awarii.
Furgonetka zatrzymała się na parkingu. Wysiedliśmy. Z miejsca oślepił mnie blask fleszy. Kilkudziesięciu fotoreporterów rzuciło się nam na spotkanie. Zazwyczaj to ja tak biegałem - znalezienie się nagle po drugiej stronie było ciekawym doświadczeniem.
- Czy to prawda, że lecicie dziś w nocy do Tanganiki?
- Można parę słów dla prasy?
- Czy to prawda, że finansuje was ten mason Barth?
Z potoku pytań zadawanych w różnych językach wyłapałem tylko kilka. Wagner władczym gestem poprosił o ciszę.
- Kręcimy tu tylko film historyczny - powiedział. - Nie widzą państwo naszych kostiumów?
Przez grupkę przeleciał śmiech, a potem popatrzyli na nas wyczekująco.
- Dalsze szczegóły w poniedziałkowym numerze „Berliner Zeitung". - Udo błysnął zębami.
Ignorując wrzaski pełne wściekłości, minęliśmy pilnowaną przez ochroniarzy bramę.
- Może trzeba było zorganizować konferencję prasową? - zasugerowałem.
- Pan Carl uważa, że dobro należy czynić w milczeniu, dlatego wolał uniknąć rozgłosu. Oczywiście tak do końca się to nie udało, zbyt wiele osób jest zaangażowanych w projekt.
Balon potężniał w oczach. Już nie był ciemnym kształtem na betonowym pasie startowym. Przypomniałem sobie, jak na Mierzei Helskiej fotografowałem wyrzuconego na brzeg zdechłego wieloryba. Góra gnijącego mięsa wydawała mi się wtedy ogromna, a przecież sterowiec był od niej co najmniej dziesięciokrotnie większy.
Tuż przy trapie stał wózek inwalidzki.
- Panowie pozwolą. - Udo skłonił się. - Pan Carl Barth, pan Paweł Holtz.
- Miło poznać. - Opatulony w pledy starzec wyglądał, jakby miał ze sto lat. - Cieszę się, że zgodził się pan lecieć - on też mówił po polsku całkiem nieźle.
- To ja dziękuję za zaproszenie.
Z trudem stłumiłem niechęć. Uścisnąłem suchą, pomarszczoną, acz niespodziewanie silną dłoń wiekowego milionera.
- Widzę, że włożyli panowie sporo pracy w przywrócenie tego sterowca do stanu dawnej świetności - wyraziłem podziw.
- Tak. Oczywiście to głównie zasługa fachowców, ja tylko rzuciłem im pomysł. - Uderzył się opuszkami palców w skroń. - Śmiała myśl sama się prosi o realizację.
- Z pewnością pochłonęło to fortunę?
- Od pieniędzy ważniejsza jest praca setek pasjonatów - powiedział. - Pora ruszać w drogę, słońce już nisko, lepiej startować za dnia. Do zobaczenia.
Odjechał na wózku gdzieś w cień. Jego miejsce zajął człowiek w tweedowym garniturze z archaiczną ręczną kamerą w dłoni. Niosąc walizkę w ręce, przeszedłem po trapie. Udo podążał za mną. Kamera terkotała.
Poczułem się dziwnie, ale zarazem jakby znajomo. Jakby cofnął się czas... Tak mógł wyglądać odlot do Afryki wtedy, gdy po tych samych schodkach maszerował mój pradziadek. Jeśli kręcili na czarno-białej taśmie, jak odróżnić nas i naszych przodków?
Weszliśmy do wnętrza. Wąski, kiszkowaty korytarz biegł przez całą długość gondoli. Na drzwiach kabin połyskiwały tabliczki z nazwiskami. Kilku brakowało.
- Połóż bagaże tutaj. - Wagner pchnął drzwiczki klitki mającej nie więcej niż dwa na dwa metry. - To będzie twoja kajuta. Łazienka jest na końcu po lewej.
- Dzięki. - Rzuciłem plecak na koję.
Pokoik był niczego sobie, miał dwa nieduże okrągłe okienka. Była nawet szafa. Na ścianie koło łóżka zobaczyłem archaiczną w kształcie ebonitową słuchawkę telefonu.
- To wewnętrzna linia, możesz połączyć się z mostkiem - wyjaśnił. - Zadomowisz się później, za chwilę start. Z nawigacyjnej będzie najlepiej patrzeć. A i ja muszę być na posterunku. Idziesz ze mną?
- Jasne.
Wyszliśmy na korytarz. Zatrzasnąłem lekkie aluminiowe drzwi i nagle zamarłem. Drzwi jak drzwi, blacha na szkielecie z kształtek. Zostały pociągnięte warstwą oliwkowozielonej farby. A na nich ślicznie odpolerowana mosiężna tabliczka:
Hans Holtz
Werkmeister
- To przecież... - wykrztusiłem.
- No ba. - Pokraśniał z dumy. - Tak naprawdę walała się po podłodze, odpadła skutkiem korozji; zdołaliśmy sprawdzić na planach, gdzie wisiała, i umieściliśmy ją na miejscu. Na końcu korytarza jest główna sterownia - zmienił temat, nie dając mi nacieszyć się cudownie ocalałym fragmentem historii mojego rodu. - Nie używamy jej teraz. Jakbyś czegoś potrzebował, zadzwoń do nawigacyjnej, zawsze siedzi tam ktoś na dyżurze.
Pchnął drzwi oznaczone stylizowaną strzałką. Za nimi ukazały się strome metalowe schodki. Wspięliśmy się prawie pionowo w górę. Mój przewodnik podniósł szczelną klapę. Weszliśmy do wnętrza balonu. Na podłodze, starannie przypięte linami, stały setki skrzyń z pomocą humanitarną. Nieoczekiwanie zakaszlałem głucho - dziwny, obcy zapach zakręcił mnie w nosie.
- To gaz?
- Nie, on jest bezwonny - wyjaśnił Niemiec. - A balonety są idealnie szczelne.
Balonety? Spojrzałem w górę. W ciemnościach rozświetlanych jedynie nielicznymi kilkuwatowymi lampkami zobaczyłem potężne kłęby jedwabnej tkaniny.
- W głównym balonie umieszczono po prostu kilka mniejszych? - upewniłem się.
- Tak. W razie przebicia czy innego wypadku nie spadniemy. To jak grodzie wodoszczelne na statku - tłumaczył cierpliwie. - Poza tym gdybyśmy wypełnili całą przestrzeń gazem, trudno byłoby się poruszać. Musielibyśmy używać butli z powietrzem i aparatów tlenowych. Pospieszmy się - poprosił, patrząc na zegarek. - Będziesz miał jeszcze niejedną okazję, by to wszystko obejrzeć.
Następne stopnie, jeszcze bardziej strome, wiodły w górę, pomiędzy balonety. Wchodziliśmy szybko. Dziwna woń jakby nieco zelżała, a może to ja przywykłem? Po kilkuminutowej wspinaczce znaleźliśmy się na pomoście biegnącym kilkanaście metrów nad powierzchnią magazynową.
- To główny pomost techniczny - wyjaśnił. - Łączy kabinę nawigacyjną i pomieszczenia steru. Jakbyś poszedł ku rufie, jest tam skrzyżowanie i dwie kładki na boki, do gondoli silnikowych.
W mdłym blasku lampek ruszyliśmy do przodu.
- Przydałoby się więcej światła - mruknąłem.
- Zastosowaliśmy oświetlenie zgodnie z opisami technicznymi z epoki. Te żarówki mają pięć watów mocy, myślę, że to w zupełności wystarczy. Przywykniesz.
- Mhmm...
Rzeczywiście, widziałem dość wyraźnie kratownicę pod nogami. Dotarliśmy wreszcie do końca pomostu. Udo pchnął kolejne dobrze uszczelnione drzwi i znaleźliśmy się w pomieszczeniu nawigatorów. Przez szerokie panoramiczne okno z przodu zobaczyłem morze. Ludzie na pasie startowym oglądani z wysokości jakichś czterech pięter byli dziwnie mali w zestawieniu z ogromem maszyny.
- Freder Meyer, ale przyjaciele mówią mi Fred. - Rosły, błękitnooki Niemiec w mundurze i czapce kapitańskiej na głowie ścisnął mi dłoń. U boku wisiała mu pruska szabla.
Dwaj jego pomocnicy siedzieli przy konsolach.
- Paweł Holtz - przedstawiłem się.
Poznałem go, choć on mnie nie pamiętał. Po wydobyciu maszyny zostałem zaproszony na spotkanie z grupką potomków członków załogi. We wraku i w mule wokoło niego znaleziono kilkanaście szkieletów. Dzięki testom genetycznym można było zidentyfikować ciała. Pogrzebano je z honorami na cmentarzu wojskowym w Berlinie.
Читать дальше