A jednak nalegali, żebym leciał. Traktują mnie po przyjacielsku, bez rezerwy, z jaką zwykle patrzymy na ludzi innej nacji. Może poczucie przyzwoitości - o ile potomkowie hitlerowców mają coś takiego - nakazało im zabrać na wycieczkę człowieka, który przed dwoma laty znalazł tę maszynę? Nie jestem pewien, ale wyczuwam w tym zaproszeniu jakieś ukryte intencje. Duszę się tu, a i im pewnie będzie weselej, jak zostaną sami.
Wymknąłem się z nawigacyjnej. Zamknąłem za sobą drzwi. Dokąd by tu pójść? Może na ster? Sto dwadzieścia metrów pomostu. Tam i z powrotem to prawie ćwierć kilometra. W zasadzie na upartego jest gdzie uprawiać poranny jogging. Pomaszerowałem naprzód w półmrok rozświetlony gdzieniegdzie pięciowatowymi lampkami, korytarzem pomiędzy napiętą tkaniną balonetów.
*
Wróciłem dopiero na obiad. Od razu wyczułem jakieś kłopoty, atmosfera w kabinie była tak ciężka, że siekierę można by zawiesić. Wszyscy milczeli ponuro.
- Coś się stało? - zaniepokoiłem się.
- Mamy drobny problem - powiedział Fred.
Wyobraziłem sobie, że gdzieś wewnątrz przestrzeni wypełnionej tysiącami metrów sześciennych wodoru zaczyna iskrzyć któryś przełącznik... Albo przez jakąś nieszczelność ulatnia się gaz i kapitan wie już, że nie zdołamy dolecieć do lądu.
- Jakiego rodzaju? - Skoncentrowanie się na pytaniu pozwoliło mi otrząsnąć się z makabrycznych myśli.
- Właśnie dostaliśmy wiadomość, że Egipt cofnął zgodę na nasz przelot nad swoim terytorium.
- Więc co robimy? Zawracamy?
Poczułem dziwną pewność, że ten człowiek nie przejmie się takim drobiazgiem jak czyjś zakaz.
- Nie. Nasi przyjaciele w Afryce bardzo liczą na pomoc. Nie wolno nam ich zawieść. Musimy kontynuować misję.
Spojrzałem z uznaniem. Twardy gość.
- Może oblecieć bokiem, na przykład nad półwyspem Synaj i nad Morzem Czerwonym - podsunąłem.
- Nie ma sensu. Poczekamy, aż się ściemni, wygasimy światła i popędzimy pełną mocą silników nad ich terytorium.
Tak, zdecydowanie twardy gość. Podobnego przykładu ułańskiej fantazji dawno już nie widziałem. Ma facet jaja. Zaraz jednak przyszła refleksja. Przełknąłem nerwowo ślinę.
- Wychwycą nas na radarze!
- Będziemy szli bardzo nisko i wzdłuż granicy z Libią, w razie wykrycia przeskoczymy na drugą stronę i mogą nam nagwizdać...
- Donnerwetter - wyrwało mi się.
Sam nie wiem, czy przekleństwo było skutkiem zaniepokojenia, czy może podziwu.
*
Po obiedzie ruszyłem znowu na przechadzkę. Na rufę i z powrotem... Po prostu nie mogłem wysiedzieć w fotelu. W słabym świetle lampek widziałem już „skrzyżowanie": miejsce, gdzie główny pomost przecinała kładka prowadząca do gondoli silnikowych. Zatrzymałem się w pół kroku. Kot! Ten sam, teraz widziałem go ciut wyraźniej, wielki tricolor przemaszerował dumnie przede mną, kierując się z lewej gondoli na prawą. Zawróciłem do nawigacyjnej.
- Znowu ten zwierzak - powiedziałem. - Idzie w stronę prawego silnika po kładce.
- Moment. - Fred przez chwilę stukał w klawisze, aż ustawił odpowiednią kamerę.
Kładka była pusta. Zarówno w półmroku, jak i w podczerwieni nie było widać na niej żywego ducha. Z drugiej strony w ogóle niewiele było widać w tych egipskich ciemnościach.
- Może grube futro ekranuje ciepło i dlatego czujniki go nie widzą? Nie, to bzdura, kot jest cieplejszy niż człowiek - zadumał się dowódca. - Udo, przejdź się z Pawłem, spróbujcie go znaleźć.
- No dobra... - Dziennikarz dźwignął się ciężko z fotela. - Co zrobimy, jak go złapiemy?
- Przynieście tu, oswoimy, może czymś nakarmimy. Kot pokładowy to w pewnym sensie tradycja tego zeppelina - jak lecieli do Afryki, też jednego mieli... Gdzie ja to wsadziłem? - Grzebał przez chwilę w skoroszycie. - Jest.
Pokazał nam odbitkę zeskanowanego zdjęcia. Mężczyzna o władczym spojrzeniu trzymał na rękach wielkie, pręgowane kocisko.
- Ten człowiek to mój pradziadek - pochwalił się. Ruszyliśmy po pomoście.
Do skrzyżowania doszliśmy po kilku minutach. Wagner oświetlił latarką kratownicę kładki. Była pusta. Podeszliśmy do drzwi przedziału silnikowego. Dziennikarz nacisnął klamkę i uchyliwszy je, zajrzał do pomieszczenia. Oba motory huczały ponuro.
- Jak wlazł w jakiś zakamarek, to do końca świata go nie znajdziemy - zauważył.
- To bez sensu. - Pokręciłem głową. - Kot nie otworzyłby sobie sam drzwi. Musi być w głównej komorze.
- Fakt. - Jakby zawstydził się, że o tym nie pomyślał.
Zawróciliśmy. Oświetliłem pomost, potem spojrzałem w dół, na kratownicę podtrzymującą zewnętrzną powłokę. Bez skutku. Pusto, cicho, martwo...
- Skoczyć raczej nie skoczył - mruknął Udo, oświetlając powierzchnie balonetów. - Już raczej polazł po tkaninie. Jeśli bydlak przebił pazurami izolację, to będziemy mieli wyciek...
W gondoli silnikowej zadzwonił telefon. Wszedłem i odebrałem. Dowódca.
- Przejrzałem zapis z ostatnich dziesięciu minut - powiedział Fred. - Nigdzie nie widać sierściucha.
- My też go nie wypatrzyliśmy. No nic, wracamy.
- Wracajcie, za pół godzinki coś przegryziemy. Pal diabli futrzaka. Jak zgłodnieje, sam do nas przylezie.
Wyszedłem na kładkę.
- Wir sind hier! - krzyknął Udo.
Stał pół metra ode mnie, ale nie mnie wołał. Wytężyłem wzrok. Gdzieś z daleka dobiegał jeszcze odgłos podkutych butów.
- Kogo wołałeś?
- Ktoś z naszych, widać przyszedł nam pomóc w poszukiwaniach, ale minął rozgałęzienie i powędrował na rufę. Jakie rozkazy wydał dowódca?
- Wracamy.
Doszliśmy do skrzyżowania. Daleko przy drzwiach komory steru mignęła nam sylwetka w mundurze.
- Komm, zuriickgehen - coś tam jednak z tego niemieckiego pamiętałem.
Chyba nas nie usłyszał - szedł dalej i po chwili zupełnie wtopił się w mrok.
- A, nieważne - mruknął Udo. - Sam wróci. Chodźmy, głodny jestem jak pies.
- Po polsku mówi się „głodny jak wilk" - sprostowałem.
Ruszyliśmy po trapie, minęliśmy zejście do głównej gondoli. Odruchowo spojrzałem w dół.
- Jest!
- Faktycznie!
Kot siedział na stosie skrzyń kilkanaście metrów pod nami i mył się, liżąc łapkę. Wydawał się mieć gdzieś cały świat. Łomocząc buciorami po stopniach drabinki, zbiegliśmy na dół. Jednak zanim doszliśmy do miejsca, w którym go widzieliśmy, było już puste.
- Verflucht! - syknął Wagner.
- Kici, kici - wabiłem. - Jak Bułgarzy wołają na koty? - zapytałem. - Bo chyba w Warnie zaokrętował się na nasz pokład?
- Pojęcia zielonego nie mam... Myślisz, że to ważne?
- Kto wie. Może po polsku nie zrozumieć.
Niemiec przeszedł kilkanaście kroków, świecąc pomiędzy pakunki. Wreszcie zrezygnowany pokręcił głową.
- To na nic.
Wdrapaliśmy się na górę i wróciliśmy do nawigacyjnej. Drzwi skrzypnęły, trzej Niemcy spojrzeli na nas odruchowo.
- Widziałem futrzaka, ale... - Udo urwał w pół słowa. - Wszyscy tu jesteście?
- A co? - zdziwił się nawigator.
- Ktoś poszedł na rufę dopiero co.
- Nikt z nas nie wychodził nawet na chwilę - stwierdził Fred. - Jak wyglądał?
- Normalnie, jak my, w mundurze. Myślałem, że to Niks, miał podobną sylwetkę.
- Ja też go widziałem - dodałem.
Twarz kapitana ściągnęła się. Odwrócił się do ekranu. Dłuższą chwilę stukał w klawisze komputera.
- Do dupy te kamery - mruknął. - Ale coś mi się wydaje, że mamy pasażera na gapę.
Zrozumiałem powagę sytuacji. Kot to tylko kot. Nie narobi dużych szkód. Może gdzieś nasika, może poszarpie pazurami powierzchnię skrzyni. Może zrobi kilka drobnych dziurek w izolacji wewnętrznych balonów. Można go próbować złapać, można ignorować.
Читать дальше