Dowódca gestem wskazał mi fotel. Rzucił jakieś polecenie. Poczułem lekkie wibracje podłogi.
- Nakazał werkmajstrowi uruchomić i zsynchronizować silniki - szeptem wyjaśnił mi Udo.
Sto lat temu to polecenie wykonałby mój przodek...
Fred dłuższą chwilę obserwował wskaźniki, a potem warknął kolejny rozkaz. Wyjrzałem przez boczne okienko. Ludzie stojący na dole położyli dłonie na wajchach pachołków cumowniczych.
Musiał wcisnąć jakiś przekaźnik, bowiem jak na komendę pociągnęli je w dół. Końce lin wyskoczyły z kluz. Oderwaliśmy się od ziemi bez najmniejszego wstrząsu. Po chwili sunęliśmy już nad błękitnymi falami morza.
- Cała naprzód! - Tym razem zrozumiałem kapitana.
Wskazówka logu drgnęła i zaczęła niespiesznie wędrować na drugą stronę skali. Rozpędzaliśmy się powoli, do setki dochodziliśmy przez ponad dwadzieścia minut. No ale ostatecznie to nie samochód.
Wreszcie maszyna osiągnęła magiczną granicę. Sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Jak zauważyłem, skala była do dwustu pięćdziesięciu. Kapitan dostrzegł moje spojrzenie.
- Przy dobrym wietrze w plecy i na pełnej mocy silników doszliśmy do dwustu - powiedział po angielsku. - Lepiej jednak nie forsować aerostatu, ostatecznie konstrukcja ma swoje lata. No, to ruszamy w drogę. Za trzy doby, jak dobrze pójdzie, będziemy u celu.
Przedstawiał mi po kolei swych podkomendnych. Jakiś Ake, jakiś Niks, imiona natychmiast wymieszały mi się dokumentnie. Gdzie te piękne czasy, gdy Niemcy nazywali się po ludzku: Hans, Gunter czy Adolf?
*
Wyszliśmy z gondoli nawigacyjnej ciut chwiejnym krokiem. Sznaps popity szampanem i zagryziony kiełbasą trochę dał nam się we znaki.
- Uuu... - westchnął Udo. - Co za dużo, to niezdrowo. Zwłaszcza że do kajut jest kawałek drogi. A głupio by to wyglądało, jakby napisali, że dwaj członkowie zabili się, spadając w stanie nietrzeźwym z pomostu technicznego.
Spojrzałem niepewnie na długą, wąską kładkę. Na jej końcu przy mdłym oświetleniu zauważyłem sylwetkę jakiegoś członka załogi.
- Spokojnie, barierki są wysoko - uspokoiłem go. Siebie przy okazji również.
- Kurczę, skleroza. - Plasnął dłonią w czoło. - Nie dałem ci latarki. Proszę.
Obejrzałem podany przedmiot. Replika urządzenia z początku dwudziestego wieku, niezwykle archaiczna w kształcie, solidna, ale brzydka i toporna. Widać, że to jeden z pierwszych modeli. Z tego, co zauważyłem, cała załoga miała podobne, przypięte rzemykami przy pasach.
Spojrzałem raz jeszcze. Coś mi się nie zgadzało. Wyglądała jak sprzęt dla płetwonurka. Kauczukowa rękojeść, lśniące towotem gwinty, uszczelki pod soczewką.
- Wolno używać tylko tych - wyjaśnił Udo. - Oczywiście w ostateczności, zazwyczaj wewnątrz szybów i na pomostach palą się lampy. A, i wyłącz telefon komórkowy - lepiej, żeby nic nie iskrzyło. Dobrze, że nie palisz.
Zatrzymałem się w pół kroku. Po obu stronach miałem napiętą tkaninę balonetów, a pod nogami dobre kilkanaście metrów dziury. Idealne miejsce na szczerą rozmowę. Taką słowiańską, od serca. Popatrzyłem mu prosto w oczy.
- W co wy gracie? - zapytałem. - Bo to chyba nie jest dalszy ciąg zabawy w naszych pradziadków? Po co aż takie środki bezpieczeństwa? Przecież hel jest całkowicie niepalny! Chyba że... - przerwałem tknięty niedobrym przeczuciem.
- Zgadłeś, lecimy na wodorze - wyjaśnił pogodnie. Zgroza dosłownie wdusiła mnie w ziemię, pot zrosił skronie. Naraz poczułem, że się duszę. Wczepiłem się rozpaczliwie palcami w barierkę.
- Spokojnie - powiedział. - Musieliśmy.
- Co musieliście, wy świry?! Dummkopf. Merdel
- To drugie jest po francusku - zakpił.
- Scheiβe !!! - Pamięć podpowiadała nieliczne poznane w życiu niemieckie słowa. - Donnerwetter! Krucyhimmell!
- A tego ostatniego nie znam. - Zmarszczył brwi. - Śląskie?
- Carramba! - Zdolności lingwistyczne zawiodły mnie ostatecznie.
- Hel ma za mały udźwig. Nasi przyjaciele w Afryce naprawdę potrzebują tego ładunku. Liczy się każdy gram, a tu różnica wynosi kilkanaście ton.
- O Jezu - szepnąłem. - Przecież to może wybuchnąć! W każdej chwili! „Hindenburg"...
Przypomniały mi się stare fotografie. Chluba nazistowskich Niemiec, gigantyczny sterowiec transoceaniczny, noszący imię ich marszałka, zamieniający się w równie ogromny fajerwerk.
- Nie. - Pokręcił głową. - Dobrze skalkulowaliśmy ryzyko. Jest minimalne. Wodór jest gazem łatwopalnym, ale żeby wybuchł, musi być zmieszany z tlenem w odpowiedniej proporcji. „Hindenburg" nie eksplodował, on spłonął. Lecimy nisko. W razie czego, gdyby stało się najgorsze, posadzimy maszynę na ziemi.
- Setka ofiar „Hindenburga" to, zdaje się, efekt pożaru tuż nad pasem startowym? - Powoli uspokajałem się i nawet wracał mój dziennikarski sarkazm. - Poza tym gdzie niby wysiądziemy, skoro lecimy nad morzem?
- Od tamtej pory minęło sporo czasu. Ówczesne błędy zostały dobrze przemyślane.
- Tylko, jak widać, nie wszyscy wyciągnęli z nich odpowiednie wnioski!
- Histeryzujesz. - Zręcznie pominął kwestię opuszczenia pokładu. - Pomyśl, że w samolocie pasażerskim jest kilka ton benzyny lotniczej, dużo groźniejszej w razie pożaru niż wodór. Pamiętasz uderzenia boeingów w World Trade Center?
- Marne pocieszenie...
*
Leżę wygodnie rozparty na koi. Pasiasty materac, nowiutki, ale idę o zakład, że wykonany dokładnie wedle wzorów z epoki i wypełniony nie czym innym, tylko trawą morską najlepszego gatunku. Prześcieradło z nadrukowanym w rogu pruskim orłem i numerem ewidencyjnym aerostatu: L-59/2. Sznaps ciągle daje mi się we znaki, bąbelki szampana uciekają nosem... Sądzę, że spoili mnie celowo, żebym łatwiej zniósł prawdę.
Wodór. Alkohol pomaga mi się z tym pogodzić. Dzięki niemu zapominam, że mam nad głową gigantyczną bombę grożącą w każdej chwili wybuchem. Ogłupiacz krąży w moich żyłach, wprowadza mózg w stan swoistej beztroski. Przelecieli do Warny z Monachium. Gdyby coś nam groziło, wylecieliby w powietrze już po drodze.
A może to nie alkohol? Może jestem w tak ciężkim szoku, że sam z siebie, podświadomie, staram się zracjonalizować i zbagatelizować niebezpieczeństwo? Uruchamiam laptopa. Trzeba zanotować wrażenia, potem skleci się z tego artykuł albo i cykl... Palce nie bardzo chcą trafiać w odpowiednie klawisze.
Czas... Czuję, że w dziwny sposób złamaliśmy jego okowy. Odwróciliśmy jego bezlitosny bieg. Leżę na koi, którą dziewięćdziesiąt lat temu mógł zajmować mój pradziadek. Znajduję się na pokładzie maszyny, która zmartwychwstała po dziesięcioleciach spoczywania w mule. Kolację zjedliśmy z talerzy znalezionych na dnie jeziora w Osinach. Popiliśmy stuletnim francuskim szampanem i równie wiekową jabłkową wódką z piwnic naszego sponsora. Dobrze, że konserwy są świeże, choć patrząc na odtworzone pieczołowicie pruskie etykietki, nabierałem chwilami wątpliwości.
Z drugiej strony coś się jednak zmieniło. Gdy L-59 wyruszał w swój dziewiczy lot do Niemieckiej Afryki Wschodniej, na jego pokładzie było przeszło czterdzieści osób załogi. Teraz jest nas raptem pięciu. Dzięki automatyzacji, kamerom oraz czujnikom kontrolującym pracę steru i silników w tej chwili może prowadzić go jeden człowiek. Nasza misja jest całkowicie pokojowa i po prostu nie potrzebujemy kilkudziesięciu żołnierzy do obsługi karabinów maszynowych. Zresztą większości uzbrojenia wydobytego z dna też nie zabraliśmy. Tylko kilka luf dumnie sterczy z gondoli. Strzelać z tego złomu oczywiście się nie da.
Читать дальше