- Owszem, L-59 jest zrekonstruowany i gotów do lotu. Pan Barth zgodził się wypożyczyć go naszej gazecie.
Spojrzałem na niego pytająco. Czyżby ciągle mówił o tym samym? Nie, to jakiś idiotyzm. A może...?
- Chcecie lecieć do Afryki sterowcem? - zdumiałem się. - I może jeszcze zawieźć nim żywność dla głodujących Murzynów?
- No właśnie - potwierdził. - Taki mamy plan.
- Chyba cię porąbało.
Wyjął z kieszeni elektroniczny słownik i przez chwilę szukał nieznanego sobie idiomu.
- Może i tak - przyznał. - Ale sam rozumiesz, redakcja nie jest specjalnie bogata, czytelnicy zrzucili się na pięćdziesiąt ton żywności i leków. Wyczarterowanie statku kosztuje, potem ładunek trzeba jeszcze dostarczyć w góry, kilkaset kilometrów od wybrzeża. Przewiezienie tego samolotem w ogóle się nie kalkuluje. A on daje zeppelina, zaopatrzył go na podróż w gaz, smary i paliwo... Pan Carl nie zapomniał, kto odnalazł wrak. Jest dla ciebie miejsce na pokładzie.
Spojrzałem na niego z błyskiem w oku. Kusił, drań. Cholernie kusił. Uderzył w czuły punkt. Od dawna chciałem choćby zobaczyć zrekonstruowany sterowiec, a on proponował mi przecież coś więcej.
- Dacie radę tam dolecieć, o powrocie nie wspominając? To tysiące kilometrów!
- Przed wojną niemieckie sterówce regularnie latały do Ameryki. Czy nazwa L-59 nic ci nie mówi?
- Niewiele.
- W tysiąc dziewięćset szesnastym roku niemiecki sztab wojskowy wysłał tę maszynę na pomoc kolonii w Niemieckiej Afryce Wschodniej.
- Czyli do obecnej Tanganiki - skojarzyłem natychmiast. - Coś mi się obiło o uszy. Niezłe jaja. I ten cały Barth...
- Chciałby powtórzyć tamtą misję.
- A udała się? Z tego, co pamiętam, nie wyszło.
- L-59 zawrócił. Dolecieli prawie do Sudanu, gdy dostali przez radio depeszę, że kolonia padła. Maszyna brała potem udział w walkach na froncie wschodnim, aż wreszcie ostrzelana nad Przemyślem...
- Zaryła w jezioro koło Osin. - Spojrzałem na niego kompletnie dzikim wzrokiem. - To ten egzemplarz?!
- Tak. Twój pradziadek, Hans Holtz, był werkmajstrem podczas wyprawy do Afryki. Znaleźliśmy jego nazwisko na liście załogi. Ojciec pana Carla był ich dowódcą. Teraz Barth szuka potomków uczestników tamtej misji.
- Czyli chce mnie widzieć na pokładzie, bo znalazłem sterowiec, czy może dlatego, że kompletuje sobie poniekąd tę samą załogę? - Omal nie parsknąłem śmiechem.
- Z obu powodów. On wierzy, że tym razem nam się uda. I chce zrobić wszystko, by dopiąć celu. Wyprawa nie będzie bardzo trudna, ale w razie czego potomkowie uczestników mają wyższą motywację, by dotrzeć do Tanganiki, niż ludzie z ulicy.
- I niech zgadnę: twój przodek też...
- Był lekarzem wojskowym. Stara niemiecka śpiewka.
Wszyscy ich dziadkowie w czasie wojny pilnowali magazynów, byli sanitariuszami, księgowymi, intendentami, pracowali na kolei albo grali w wojskowych orkiestrach. Żaden jakoś nie służył na froncie, nie pacyfikował polskich i ukraińskich wiosek, nie pilnował obozów koncentracyjnych. Wszyscy zgodnie nienawidzili Hitlera. He, he, i pewnie dlatego Trzecia Rzesza przegrała. Z drugiej strony Udo mówił o pierwszej wojnie światowej. Może więc nie kłamał?
- Zeppelin jest już w Warnie. Mechanicy sprawdzają konstrukcję i przygotowują go do lotu. Wyruszamy jutro wieczorem. Jeśli chcesz się z nami zabrać, musisz podjąć decyzję jak najszybciej.
- Czekaj, zastanawiam się.
Pamiętałem, w jak opłakanym stanie był szkielet maszyny. I oni chcieli wysłać to truchło raz jeszcze do Afryki? Równie dobrze mogli chyba spróbować ożywić egipską mumię. Z drugiej strony skoro rekonstrukcja brakujących elementów powiodła się na tyle, że w ogóle oderwali go od ziemi...
- Ten wasz kopnięty milioner nie mógł odrobinę głębiej sięgnąć do kieszeni i wymyślić bardziej konwencjonalnego transportu? - zaciekawiłem się.
- Realizacja dziwacznych zachcianek to odwieczny przywilej bogatych szaleńców. Jednocześnie ma to być forma ekspiacji za grzechy naszych przodków. Oni wieźli tam broń, my zawieziemy żywność, leki, środki odkażające wodę...
- Też wam pokutę wymyślił. - Z trudem powstrzymałem dziki rechot.
- Nie nam to oceniać. - Wzruszył ramionami. - Po prostu jeśli chcesz lecieć, jest dla ciebie miejsce. Jutro wieczorem musimy znaleźć się na pokładzie - powtórzył. - Oczywiście jeśli chcesz i nie masz innych obowiązków.
- Czekaj. - Spoważniałem w jednej chwili. - Lecę. Muszę tylko zadzwonić do szefa, załatwić sobie delegację. Albo raczej urlop. Jak długo nas nie będzie? Miesiąc? Ze dwa tygodnie lotu...
- Fred, nasz kapitan, na podstawie analizy przelotu na trasie Monachium - Warna sądzi, że jesteśmy w stanie dotrzeć na miejsce w jakieś trzy doby.
- Co?! - Wytrzeszczyłem oczy. Czy on zgłupiał? Balonem?!
- Nasz zeppelin robi sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę przy sprzyjającym wietrze. Wyładunek potrwa jeden dzień i możemy wracać. Przy odrobinie szczęścia za tydzień będziemy z powrotem.
Szlag. To zaczynało mieć ręce i nogi! Pięćdziesiąt ton żywności przerzucone w trzy doby do Tanganiki, do tego mogą dotrzeć w regiony kompletnie odcięte od świata, do miejsc, gdzie normalnie pomoc nie ma szans trafić. Wylądują gdziekolwiek, na placu przy budynku misji, na polu za wioską.
- Widzę, że pomysł pana Carla zaczyna ci się wreszcie podobać. - Wagner wyszczerzył zęby.
- Jeszcze jak...
- Najwyższy czas.
*
Lotnisko w Warnie było niewielkie i raczej zaniedbane. Przeszliśmy przez halę przylotów. Półciężarówka ozdobiona logo gazety już na nas czekała. Wskoczyliśmy do środka i zaraz ruszyła gdzieś za miasto.
- Przebierz się. - Udo cisnął mi pakunek leżący pod ścianą.
- Co? - Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Pan Carl postanowił, że będziemy podróżowali ubrani w uniformy z epoki.
- Tego nie było w umowie!
- No to jest teraz.
- Nigdy w życiu!
- Jak uważasz. - Wzruszył ramionami. - Przymusu nie ma... To przecież tylko zabawa. Całe wnętrze jest odtworzone, na zdjęciach pamiątkowych lepiej w takim otoczeniu wygląda ubiór historyczny.
Sam szybko przystroił się w pruski mundur z czasów pierwszej wojny światowej. Na głowę nałożył furażerkę, wyjął z oczu soczewki kontaktowe i założył binokle w drucianej oprawie.
- Diabli nadali! Niech wam będzie.
Ze swojej paczki wydobyłem porządny dwurzędowy garnitur, zapewne modny w drugiej dekadzie dwudziestego wieku. Były i buty w odpowiednim rozmiarze. Ciekawe, skąd sukinsyny wiedzieli. Przepakowałem moje rzeczy do zabytkowej walizki z tektury obciągniętej skórą.
- Chcieli mi dać jeszcze elegancką laskę, praktyczny model z bagnetem w środku, ale byłaby na pokładzie ciut nieporęczna. No, jesteśmy. - Wskazał gestem okno.
Wyjechaliśmy akurat na przełęcz pomiędzy dwoma wzgórzami. Niżej, prawie nad brzegiem morza, na sporym placu przycumowany był zeppelin. Wiedziałem, że jest wielki, ba, widziałem przecież jego szczątki, ale dopiero teraz, widząc go w pełnej okazałości, mogłem docenić urodę maszyny.
- Jaki procent konstrukcji jest oryginalny? - zapytałem, gdy jechaliśmy serpentynami na spotkanie przeznaczenia.
- Około siedemdziesięciu. Trzeba było wymienić część wręg i żeber głównego balonu, uszkodzeniu uległy też wszystkie cztery gondole. Szybki w iluminatorach się stłukły, tu i ówdzie blacha poszycia była do wymiany. Diabli wzięli wszystkie elementy drewniane z dębu: zhebanizowały się i odkształciły. Wymieniliśmy na bukowe. Powłoka oczywiście też jest nowiutka. Z jeziora wyciągnęliśmy kilka niezłych fragmentów, ale prawie sto lat w wodzie to zbyt długo dla tkaniny.
Читать дальше