Kiedyś żyli tu ludzie. Jak dawno? Nie wiem. Może od ich odejścia minęło kilkanaście lat, może kilkaset. Jeden z Niemców na rozkaz kapitana powędrował starożytną ścieżką na szczyt urwiska i prowadzi obserwacje.
Co piętnaście minut rozstawia jakieś urządzenie i posyła nam komunikaty w postaci zajączków światła.
Już ósma wieczorem. Dowódca macha, żebym wracał na pokład. Niebezpieczeństwo minęło. Pora ruszać dalej, każdy dzień zwłoki to śmierć człowieka, do którego nasza pomoc nie dotrze na czas.
*
Wystartowaliśmy. Posuwamy się na południe. Lecimy bardzo wolno, ostrożnie, trzymając się szerokich wąwozów, które przed dziesiątkami tysięcy lat wyżłobione zostały przez rzeki. W razie alarmu możemy błyskawicznie ukryć się w rozpadlinach. Lecimy niemal dokładnie tą samą trasą co nasi przodkowie. Korzystamy z ich doświadczeń, wykorzystujemy mądrość, jaką niesie znajomość historii.
Zapisałem plik i wyłączyłem laptopa. Wyszedłem na korytarz, zamknąłem za sobą drzwi. I wtedy właśnie w półmroku rozświetlanym tylko słabymi lampkami zaczęło dziać się coś dziwnego. Najpierw był szmer rozmowy prowadzonej po niemiecku, potem trzasnęły drzwi na końcu korytarza. Przez ułamek sekundy widziałem sterownię pełną ludzi w mundurach. Jeden wyszedł i maszerował w moją stronę. Sylwetka była dziwnie nieostra, rozmyta. Szedł i nagle zatrzymał się. Ja też stałem, kompletnie sparaliżowany strachem. Zobaczył mnie. Na twarzy żołnierza odmalowało się wręcz zwierzęce przerażenie. Zacisnął oczy i po omacku sięgnął do kabury.
Zadziałał instynkt. Rzuciłem się do drzwi oznaczonych strzałką i po żelaznych stopniach popędziłem do góry.
Ścigał mnie? Chyba nie...
Co to było? Duch? Na górnym pomoście ktoś był. Na szczęście tylko Wagner.
- Co ty taki blady? - Popatrzył na mnie badawczo. Streściłem mu pokrótce, co zobaczyłem przed chwilą. Pokiwał głową.
- No tak - powiedział. - Zdarza się.
- Co ty bredzisz?! - krzyknąłem. - Co się zdarza? Duchy paradujące w biały dzień to według ciebie coś normalnego?!
- Na tym zeppelinie tak - odezwał się wychodzący z nawigacyjnej kapitan. - Tylko... No cóż, to nie są duchy. Niezupełnie duchy.
- Mogę prosić o dokładniejsze wyjaśnienia?
- W pewien sposób zakrzywia się tu czas. Czytałem pamiętnik mojego przodka. Oni... Wtedy, lecąc do Tanganiki, zauważyli to samo co my. Obcych ludzi w pruskich mundurach, którzy bezczelnie paradowali po pokładzie ich zeppelina.
- Widzieli nas, a my widzimy ich?
- Tak mi się wydaje...
*
Przy kolacji nieoczekiwanie złapały mnie dreszcze i lekkie mdłości. Zatrułem się czymś? A może raczej to objawy udaru słonecznego? Zum Teufel, nie trzeba było włóczyć się po okolicy bez kapelusza na głowie. Jedliśmy kanapki w mdłym poblasku sączącym się z tablicy rozdzielczej. Sterowiec został całkowicie wyciemniony. Siedzieliśmy w nawigacyjnej tylko we trzech: ja, Udo i kapitan. Pozostali dwaj Niemcy poszli na platformę bojową prowadzić obserwację.
- Jeśli dobrze pójdzie, za dwie i pół godziny będziemy nad Sudanem - powiedział Fred. - Na szczęście oni nie cofnęli mam pozwolenia na przelot.
I zaraz odpukał, żeby nie zapeszyć.
- Egipcjanie mogą na nas czatować przy granicy - zauważył dziennikarz. - Wyciemnienie wyciemnieniem idziemy nisko, więc radar nas chyba nie namaca, ale silniki wyją jak potępieńcy. Jeśli mają urządzenia do analizy akustycznej...
- Przed granicą wyłączymy wszystkie cztery śmigła i wykorzystamy sprzyjający wiatr.
- A ja się muszę położyć - powiedziałem. Zawroty głowy były bardzo męczące. - Przegrzałem się na tym słońcu.
- Zaraz coś znajdziemy... - Udo zaczął grzebać w apteczce i wręczył mi listek tabletek. - Weź prysznic i połóż się. A to łyknij. Na pewno nie zaszkodzi.
- Dziękuję.
Już na pomoście technicznym poczułem się fatalnie. Dłuższą chwilę siedziałem na kratownicy, uczepiony barierki, nie mając odwagi zrobić choćby kroku. Gdy wreszcie pokonałem drabinkę i stanąłem na dnie szybu, drżały mi dłonie. Przed oczyma latały mroczki. Już miałem zejść po schodkach do gondoli, gdy spostrzegłem kota. Siedział na podłodze i... rzucał cień! A zatem chyba nie mógł być duchem?
Przypomniała mi się babka i jej opowieści. Kot... Gdy kot położy się na chorym miejscu, człowiek szybko wraca do zdrowia. Podobno taki zwierzak nawet raka potrafi wyciągnąć.
- Kici, kici! - zawołałem.
Spojrzał na mnie obojętnie i uskoczył między pakunki Nie zrozumiał? Może faktycznie bułgarski. A może okazywał swoją kocią niezależność. Nadal go widziałem.
- Choć do mnie, koteczku - wabiłem, idąc powoli w jego stronę. - Szyneczki dostaniesz.
Odskoczył, ale nie odchodził. Przesuwał się w bok, ku ścianie czaszy, pewnie gotów, by czmychnąć w górę po kratownicy. Zataczając się, brnąłem w półmroku. A potem naraz zobaczyłem coś, co sprawiło, że zapomniałem o kocie.
Jedna ze skrzyń musiała obluzować się w czasie jakiegoś manewru. Wysunęła się ze swojego miejsca i uderzyła o aluminiowe żebrowanie. Patrzyłem na pęknięte deszczułki, nie rozumiejąc tego, co widzę. Wewnątrz powinny być konserwy, a tymczasem pomiędzy paskami rogoży połyskiwała brązem wypolerowanego drewna kolba karabinu. Bezwiednie przykląkłem i wyciągnąłem broń z wnętrza paki.
Mauzer, model z pierwszej wojny światowej, pięciostrzałowy. Komora nabojowa była pusta. Poczułem, jak plecy pokrywają mi się lodowatym potem. Te skrzynie. Po kilkadziesiąt sztuk broni w każdej. W co ja się wpakowałem?!
Zawrót głowy był tak silny, że omal nie zwymiotowałem. Zostawiłem broń i na czworaka popełzłem do luku. Sam nie wiem, jak pokonałem ostatni odcinek schodów. Z uczuciem ogromnej ulgi opadłem na pasiasty materac. Sięgnąłem drżącą ręką po ebonitową słuchawkę telefonu.
- Udo? Pozwól do mnie na moment...
Nie minęły cztery minuty, a Niemiec był już na dole. Przyniósł mi butelkę wody mineralnej z lodówki.
- Powiedz mi, co tu jest grane. - Spojrzałem mu prosto w oczy.
- To znaczy? - Na jego twarzy odmalowało się wyłącznie uprzejme zdziwienie.
Kłamał? A może nie został wtajemniczony? E, to chyba niemożliwe. Musiał wiedzieć.
- Co my wieziemy? W co ja się wpakowałem? Miała być pomoc humanitarna. W magazynie pękła skrzynia. Karabiny... Chcę wiedzieć, co się dzieje. Ja...
Przyłożył mi do czoła ciekłokrystaliczny termometr.
- Prawie czterdzieści stopni - mruknął. - Jakie karabiny? - zapytał łagodnie. - Widziałeś tu jakąś broń na pokładzie?
- Skrzynie w ładowni...
- Zrobione zostały według wzorów z czasów pierwszej wojny światowej, więc mają pruskie oznaczenia wojskowe, ale w środku są konserwy, mąka, liofilizowane mięso...
- Jedna pękła - wyszeptałem. - Karabin Mausera. Miałem go w ręce... Model z tego samego czasu co zeppelin, pięciostrzałowy. Chcecie wywołać rewolucję w Afryce. Odzyskać kolonie.
- Jasne. - Uderzył się dłonią w czoło. - Wiem już, o co chodzi. To tylko rekwizyty - próbował mnie uspokoić. - Były potrzebne przy kręceniu filmu z załadunku i do zdjęć reklamowych. Faktycznie, jest ich kilkanaście sztuk. Zniszczone, mają przewiercone komory. Wsadziliśmy je do skrzyni i położyliśmy luzem na wierzchu. Powiadasz, że spadła?
- Wy...
- Gdybyśmy planowali jakąś akcję, to przecież zamiast takich archaicznych pukawek zapakowalibyśmy dla Murzynów kałasznikowy. - Popatrzył na mnie z politowaniem.
Spojrzałem mu w oczy. Była w nich dziwna, śmiertelna pustka.
Читать дальше