W jednej z okratowanych cel siedział na pryczy wróg numer jeden. Wacław Kostek Biernacki, przed wojną nieformalny namiestnik kilku województw południowo-wschodniej Polski. Prawa ręka marszałka Piłsudskiego. Człowiek, który wytropił dziesiątki agentów KPZU, a w wolnych chwilach maltretował komunistów uwięzionych w Berezie Kartuskiej. Przez lewicę uznawany powszechnie za wcielonego diabła.
Piotrowski obserwował przez pręty i siatkę tego zniszczonego wiekiem i torturami starca. Nagle więzień uniósł głowę. Oczy zabłysły jak wilcze ślepia. Na widok młodych pracowników UB skrzywił twarz w drapieżnym uśmiechu.
- Karta się niebawem odwróci - warknął. - A zanim pójdziecie do piachu, czeka was spotkanie ze mną... - Zarechotał.
Absurdalna groźba, rzucona przez stojącego nad grobem człowieka... Jednak przez kolejne miesiące na samo wspomnienie tego wydarzenia Piotrowski czuł strużki potu na plecach. I jeszcze te cholerne sny. Całe szczęście, że dziś nocował u siebie na kwaterze, a nie w koszarach. Gdyby kierownictwo dowiedziało się, że krzyczy przez sen...
*
Staruszek siedział za barierką biura, po stronie zarezerwowanej dla petentów. Na kolanach trzymał starą jak świat, wyszmelcowaną walizkę z tektury obciągniętej ceratą.
- Dyrektor Karwicz niedługo powinien być - powiedziała sekretarka, leniwie przekładając papiery.
Podziękował jej kiwnięciem głowy. Obserwował dziewczynę spod oka. Blond loczki okalające ładną, choć pospolitą twarz sprawiały, że przypominała zadowoloną z życia owcę. Czerwony krawat zwisał smętnie, upstrzony plamką porannej jajecznicy. Sympatyczna, miła, niezbyt rozgarnięta, zaangażowana w budowę ustroju. Władza lubi takie.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i do poczekalni wszedł Karwicz. Poruszał się z gracją hipopotama. Jego garnitur wyszedł z pewnością spod ręki dobrego krawca, ale od czasu jego uszycia dygnitarz solidnie utył. Nalana twarz o przekrwionych oczach sprawiała odpychające wrażenie.
- Do mnie? - Spojrzał chmurnie na petenta. - Proszę. - Otworzył drzwi gabinetu.
Starzec przymknął na sekundę oczy, by ich wyraz nie zdradził głębi jego rozczarowania, a potem wstał i ruszył we wskazanym kierunku. Liczył na trochę inny wariant rozwoju wypadków, jednak nie zamierzał poddać się bez walki.
Gabinet był jasny i przestronny, wypełniały go solidne przedwojenne meble kancelaryjne. Ze ściany spoglądał portret Bieruta, był i Stalin w postaci dużego gipsowego popiersia. Portret Lenina powieszono nad drzwiami.
Szerokie panoramiczne okno wychodziło na dworzec, widocznie wszechwładny urzędnik chciał sprawiać wrażenie, że osobiście czuwa nad powierzoną mu instytucją.
Przed wojną mawiano: „Pańskie oko konia tuczy", przemknęło staruszkowi przez głowę.
- Czym mogę służyć? - Karwicz zasiadł za stołem, łaskawie wskazując interesantowi krzesło.
- Szukam pracy na kolei - powiedział staruszek z godnością, zajmując wskazane miejsce.
- W waszym wieku kwalifikujecie się na emeryturę. - Dyrektor spojrzał na niego groźnie. - Niech zgadnę, dział kadr posłał was do diabła i dlatego przyszliście do mnie?
- Tak.
To Karwicza zaskoczyło. Starzec nie próbował kluczyć, kombinować, mimo że został rozszyfrowany, nie stracił spokoju. Było w nim coś zagadkowego. Ba, ta sylwetka wydawała mu się dziwnie znajoma. Spotkali się kiedyś?
- Dlaczego akurat do mnie? Ja jestem od infrastruktury, nie od zatrudnienia. Departament rezerw ludzkich jest na drugim piętrze, tam trzeba było się zgłosić.
- Tam nikogo nie znam.
- Nie znacie...? - Karwicz popatrzył na niego badawczo i naraz błysk zrozumienia pojawił się w oczach.
To musiało być jeszcze przed wojną, jego ojciec pracował wtedy jako konduktor. Kilka razy zdarzyło mu się przenocować w domu kolegę maszynistę...
- Wujaszek Igor? - wreszcie rozpoznał swojego rozmówcę i zdziwił się niepomiernie. - To wy żyjecie?!
- Jeszcze tak...
- No, takie spotkanie trzeba uczcić.
Wyciągnął z szuflady butelkę armeńskiego koniaku i polał hojnie do dwu szklaneczek. Wypił zawartość swojej jednym haustem. Rysy trochę mu złagodniały.
- Opowiadajcie, co tam u was - powiedział. - Nie widziałem was chyba od trzydziestego dziewiątego roku. Tatko sądził, że zginęliście, szukał was po wojnie, a w zeszłym roku go pochowaliśmy... Gdzieście się podziewali przez te wszystkie lata?
- Byłem w Związku Radzieckim. Trochę popracowałem w leśnictwie, trochę w kopalniach. Potem, nazwijmy to, kontrakt mi się skończył i podjąłem starania, żeby wrócić do ojczyzny. Przyjechałem niecały miesiąc temu.
Karwicz znowu się zachmurzył. Stary lubił widać posługiwać się „dogłębnym językiem". Jego nie bawiły takie gierki słowne, choć musiał przyznać, że aluzje wujaszek Igor rzucał bardzo zręcznie.
- Znaczy odsiedzieliście swoje i puścili? - mruknął. - I nasi co? Nie dali emerytury reakcjoniście?
- Dali sto pięćdziesiąt złotych z uwagi na przedwojenną wysługę lat. Moja książeczka pracy z ZSRR nie wzbudziła u nich specjalnie życzliwych uczuć.
- I co ja mam z wami teraz zrobić... - zadumał się dyrektor. - Macie w ogóle jeszcze siłę pracować?
- Jakoś dam radę.
Karwicz obrzucił wujaszka bacznym spojrzeniem. Igor nie wyglądał źle. Prosta sylwetka, wzrok niezmącony jeszcze starczą demencją. Pod marynarką rysowały się twarde mięśnie. Do pracy zdolny, lecz już niebawem wypali się jak świeca. Może odmówić pomocy?
Nie, co mu się roi we łbie. Przypomniał sobie dzieciństwo. To przecież wujaszek Igor dał mu kiedyś strażacki samochód na urodziny. Kogo innego posłałby natychmiast do diabła, ale swojakowi trzeba pomóc.
- Ile macie lat? Siedemdziesiąt? - dokonał pospiesznych obliczeń.
- Siedemdziesiąt sześć.
Dyrektor się zafrasował. Musiał przyznać, że wujaszek trzymał się wyjątkowo dobrze, na oko dałby mu piętnaście lat mniej. Z drugiej strony człowieka, który przeżył łagry, byle co nie złamie.
- Sporo... Trzeba by coś lekkiego. - Podszedł do drzwi, uchylił je i odszukał wzrokiem sekretarkę. - Połciu, skoroszyt, ten w żółtej okładce! - zadysponował.
Po chwili wertował papiery.
- Mam tu coś dla was - powiedział wreszcie. - Maszynistą oczywiście być już nie możecie, ale jest potrzebny człowiek do obsługi pompy na stacji wodnej między Kielcami a Radomiem. - Rzucił badawcze spojrzenie na twarz starego.
- Odpowiada mi to.
- Czterysta złotych na miesiąc, przysługuje wam do tego służbowy pokoik. Odzież roboczą i mundur kolejarza też dostaniecie. - Popatrzył na złachaną marynarkę wujaszka Igora. - Tylko nikomu ani słowa, że to ja wam posadę załatwiłem. Kontroli też nie leźcie na oczy. Zaczniecie pojutrze. Sekretarka zaraz skoczy do kadr, wypiszemy wam przydział i inne papiery.
- Dziękuję.
- Ależ drobiazg, wujaszku. W razie jakichś trudności walcie do mnie jak w dym. Jeszcze tylko dokument podróży. Możecie jechać natychmiast?
- Wszystko mam ze sobą.
- W takim razie zabierzecie się towarowym, odchodzi za dwie godziny. Dojedziecie komfortowo na miejsce. No to strzemiennego! - Nalał jeszcze po szklaneczce. - Taka okazja nie co dzień się trafia.
*
- Proszę referować. - Generał stał z rękami założonymi na plecach i patrzył przez okno.
Najwyraźniej był w bardzo kiepskim humorze. Major Piotrowski wyprężył się jak struna.
- Skład zaobserwowano w dwudziestu punktach między Kielcami a Radomiem - zaraportował. - Przesłuchaliśmy czterdziestu ośmiu świadków, w tym sześciu naszych konfidentów.
Читать дальше