Nie mogła jednak długo płynąć pod wodą, była na to zbyt wyczerpana. Musiała się wynurzyć. Ze zdumieniem stwierdziła, że statek jest już daleko od niej, a ląd tuż, tuż…
Miała do pokonania nie więcej niż piątą część tej odległości, którą pokonała w Oresund. Dzięki Bogu, bo siły zaczynały ją opuszczać. Zbyt długo musiała wisieć na linie. Ramiona bolały nieznośnie.
Była tak zmęczona, że pierwszy odcinek przepłynęła leżąc na plecach. Gdy jednak trochę odpoczęła, ruszyła z uporem przed siebie.
Brzeg znajdował się chyba dalej niż się z początku wydawało. Ruchy Villemo stawały się coraz bardziej ociężałe, oddech coraz głośniejszy. W końcu jednak poczuła dno pod stopami i wdrapała się na wąski pas lądu pod wysoką, połyskliwą skałą.
Położyła się na nadbrzeżnej trawie. Długo leżała, wsłuchując się w swój świszczący oddech. Potem odwróciła się na plecy i uśmiechając się, szeptała:
– Widzisz, ty moje nieznane maleństwo? Poradziliśmy sobie, ty i ja. Teraz wyruszymy do domu. Do domu, w którym pewnego dnia przyjdziesz na świat i spotkasz swojego ojca. On jest bardzo piękny, ten twój tata, wiesz. Bardzo piękny… – W głosie Villemo brzmiała duma. – Ale tak naprawdę to mieliśmy potężnych sprzymierzeńców, nie zapominaj o tym!
Zapadła już ciemna noc. Szafirowe niebo nie dawało zbyt dużo światła; Villemo nie bardzo wiedziała, co robić, ale przecież nie może chyba dłużej leżeć tu, gdzie fale prawie liżą jej stopy. A jeśli woda jeszcze się podniesie? Tak niewiele wiedziała o morzu.
W każdym razie powinna sobie znaleźć bardziej osłonięte miejsce.
Deszcz ustał już jakiś czas temu, ale nie ociepliło się. Poza tym była przemoczona, wkrótce zmarznie na kość.
Wstała i przez chwilę z całych sił zabijała rękami a potem biegała po brzegu w tę i z powrotem, żeby się rozgrzać. Suknia była jednak kompletnie mokra i właściwie bardziej ją ziębiła niż grzała.
Nie może tu pozostać.
Zaczęła się wspinać na najwyższą, jak jej się zdawało, skałę, żeby rozejrzeć się po okolicy. Wiedziała już, że znalazła się na po tej samej stronie co cypel, który dostrzegała wisząc na linie. Sam cypel wciąż majaczył jak czarny cień daleko na południu. W każdym razie myślała, że to kierunek południowy i że jest to wybrzeże Bohuslan. W porządku, cypel wyglądał obiecująco, a ona mimo wszystko znajdowała się na stałym lądzie.
Niełatwo było wspinać się po stromych, śliskich skałach. Zdjęła buty i szła boso. W końcu znalazła się na szczycie.
Szczyt jednak wcale nie okazał się szczytem, otaczały go inne, wyższe skały.
Dała za wygraną; trzeba zaczekać do rana i dopiero wówczas dokładniej zbadać okolicę. Znalazła niewielkie zagłębienie między skałami, w którym rosła miękka nadmorska trawa i kilka wysmaganych wiatrem sosenek. Jakieś kwiaty bielały w mroku. Chyba rumianki.
Villemo nazbierała trawy, ile tylko mogła. Potem zdjęła mokre ubranie, ułożyła się na trawie i próbowała się też nią okryć. Nie bardzo się to udawało, ale innego wyjścia nie miała. Drżąc, kuliła się w chłodnym wietrze od morza. Nigdy tu nie zasnę, pomyślała. Dostanę znowu zapalenia płuc albo tego mojego okropnego kataru i kto mnie wyleczy, skoro nie ma Mattiasa?
Myśli Villemo błądziły rozmaitymi drogami… Jestem już dorosłą kobietą. Dwadzieścia lat. I mężatką. Jestem żoną Dominika i oczekuję naszego pierwszego dziecka. A zupełnie nie odczuwam zmiany. W dalszym ciągu wydaję się sobie dziecinna i nieodpowiedzialna. Wciąż jestem tą samą Villemo, która przysparza tylu kłopotów swoim bliskim.
Oczy poważnie spoglądały w mrok. Lękliwie przypomniała sobie to, co stało się w kajucie. Nie, nie miała odwagi o tym myśleć. Nie rozumiała.
Próbowała skupić się na myśli o Dominiku i jego pełnym miłości spojrzeniu. To pomogło. Twarde posłanie stało się wygodniejsze, wiatr cieplejszy, własna krew ją rozgrzała i Villemo zasnęła pod osłoną letniej nocy na szkierach.
O brzasku zesztywniałą z zimna Villemo obudził krzyk jakiegoś morskiego ptaka. Słońce już wzeszło, ale nie zdołało się przebić przez powłokę chmur.
Nie może już dłużej leżeć na posłaniu z trawy, musi wstać, rozruszać się trochę. Było jeszcze bardzo wcześnie i tylko zwierzęta się pobudziły, ale gdzieś za skałami muszą się przecież znajdować ludzie. Domowe ciepło.
Wkładanie na wpół mokrego ubrania nie należało do przyjemności, lecz cóż, nie było innego wyjścia. Ubrała się i rozpoczęła wędrówkę w głąb lądu. Villemo wracała do domu, do Elistrand. Jeśli się pospieszy, może zdążyć przed rodzicami. Ale to by była niespodzianka!
Ożywiona tą myślą nie zatrzymała się, dopóki nie weszła na najwyższą skałę w okolicy.
Stała tam i rozglądała się w milczeniu.
Cypel należał do tej samej linii brzegowej, to prawda. Lecz w głębi, za skałami, rozciągał się błękitny pas morza i dopiero daleko, daleko na horyzoncie majaczyło wybrzeże Bohuslan.
Znajdowała się na wyspie.
Odczuwała rozczarowanie niczym dotkliwy głód.
Wyspa była duża, ale co z tego? Wyspa jest wyspą, a poza tym nigdzie ani śladu ludzkich siedzib.
Chociaż nie!
Daleko w głębi wyspy… Czy to nie torfowy dach? Pomiędzy skałami?
To był dach, ale tylko jeden. Poza tym wyspa sprawiała wrażenie nie zamieszkanej.
Ale dobre i to. Ludzie to także łódź. Dlaczego zawczasu tracić nadzieję? Pokrzepiona na duchu, ruszyła raźno poprzez skały i łąki. W centrum wyspa sprawiała wrażenie urodzajnej, ktoś tu uprawiał ziemię.
Teraz, kiedy znowu znalazła się pośród skał, straciła z oczu to, co wydawało jej się dachem. Nie wiedziała, dokąd się skierować. Jedyne co mogła zrobić, to iść dalej przed siebie. Prędzej czy później dojdzie do morza.
Nagle drgnęła. Miejscami na wyspie widziała zagajniki – mieszane, sosny i leszczyna; w głębi jednego z nich dostrzegła jakiś ruch. Mignęło jej coś dużego, brązowego. Potem zniknęło za drzewami.
Łoś? Villemo odczuwała wrodzony lęk przed dużymi zwierzętami. Perspektywa, że miałaby dzielić wyspę tylko z łosiami, wydawała jej się ponura. Bo nie był to chyba niedźwiedź? Tu, na morzu? To niemożliwe. Więc co?
Jeleń chyba też nie. To, co widziała, było większe. To musiał być łoś. O zgrozo!
Szła pospiesznie dalej, dotarła do kolejnego skupiska skał i przeprawiła się drugą stronę. O ile wiem, łosie nie potrafią wspinać się po skałach, pomyślała z krzywym uśmiechem.
Nieoczekiwanie szybko znalazła się znowu nad morzem. I właśnie tutaj, bezpiecznie ulokowana nad zatoką, leżała niewielka zagroda.
Z komina nie unosił się dym. Żadnej łodzi przy brzegu, żadnych rozwieszonych do suszenia sieci…
Obejście wyglądało jak wymarłe.
Wątła iskierka nadziei zgasła. To opuszczone miejsce.
Mimo to zapukała ostrożnie do niskich drzwi i odczekała chwilę, zanim weszła do środka.
Wtedy usłyszała jakiś dźwięk. Nie słowa, lecz bełkot, jaki wydaje z siebie człowiek, który nie jest w stanie mówić.
Villemo otworzyła drzwi i stanęła w progu.
Buchnął na nią jakiś trudny od określenia odór.
W izbie znajdowało się łóżko, a na nim leżał człowiek podobny bardziej do szkieletu niż do żywej istoty. Mimo to poruszył się, odwrócił głowę i popatrzył na nią głęboko zapadniętymi oczyma.
– Nie dotykaj mnie – zaskrzypiał raczej niż powiedział. – Czy nie zabraliście już wszystkiego?
Читать дальше