Upłynęło wiele dni, zanim pojął, jakich ma gości. W tym czasie zdążył już zwierzyć się swemu dobremu przyjacielowi. Był to ów szlachcic, stojący blisko króla, ten, który teraz, pojmany, jechał razem z nimi. Wspólnie szybko zdołali opanować język i…
– Chwileczkę – przerwała mu Villemo. – O ile dobrze zrozumiałam, ów szlachcic jest tym, którego nazwaliście kapłanem?
Tak, to prawda. Wpadli w szpony tych trzech wielkoludów.
– Dlaczego nie nazywacie ich prawdziwym imieniem? – spokojnie zapytał Dominik. – Dlaczego nie mówicie o nich „Ludzie z Bagnisk”?
Profesor skurczył się w sobie na dźwięk tych słów, ale skinął głową. A potem rozpoczął się koszmar, kontynuował. Najpierw z entuzjazmem odniósł się do ich planów przywrócenia Danii jej dawnym mieszkańcom. Jako archeologa ogromnie go to ciekawiło. Jego przyjaciel, szlachcic, był jeszcze bardziej zainteresowany. Z przyczyn osobistych, jak później dowiedział się profesor. Jego Wysokość dotkliwie go kiedyś uraził przypadkowym docinkiem, a takiej zniewagi szlachecka duma znieść nie mogła. Wprost kipiał żądzą zemsty. Teraz nadarzała się świetna okazja. A w dodatku Ludzie z Bagnisk obiecali mu stanowisko ziemskiego wicekróla w Danii.
Tak, mogli porozumiewać się z przybyszami, z każdym bowiem dniem lepiej opanowywali ich osobliwy język. Największym pragnieniem Ludzi z Bagnisk było osadzić na duńskim tronie własnego króla.
Wkrótce jednak dla profesora stało się jasne, że ich pragnienia wcale nie są zgodne z jego intencjami. Ludzie z Bagnisk zaczęli rządzić żelazną ręką. To szlachcic założył zakon Strażników Prawego Tronu i wprowadził do niego fanatyków, ludzi, do których miał zaufanie, nieprzejednanych wrogów króla, na dodatek zainteresowanych okultyzmem. Ludzie z Bagnisk szydzili z małych Duńczyków, dlatego do Zakonu wstępować mogli tylko najwyżsi.
– A te straszne ofiary? – pytał Tristan. – Czemu miały służyć?
– Nie do mnie należy skierować to pytanie – odparł profesor. – To Ludzie z Bagnisk je wymuszali, oni później zajmowali się ofiarami. Sądzą, że były im niezbędne, by… nie, nie chcę o tym myśleć!
– By móc dalej żyć – brutalnie dokończył nadworny medyk. – Jak wampiry i inne straszydła, które z tego czerpią siły. No cóż, było więc tak, jak kiedyś powiedzieliśmy: ktoś kopał za głęboko.
– Tak – westchnął profesor. – Przyznaję się do przestępstwa.
– I mieli ochotę na nasze kobiety?
– A czy nie jest prawdą, że stwory z innego świata, jak elfy, królowie gór, huldry i wampiry, mają nigdy nienasycone erotyczne apetyty? – zauważył Dominik.
Villemo zerknęła na męża. Czy pamiętał jeszcze to, z czego mu się kiedyś zwierzyła? Jej dziewczęce fantazje na poły o nim, na poły o królu gór? Były na wskroś przesiąknięte erotyzmem.
– Mam dla was radę, profesorze – odezwał się medyk. – Zniszczcie wszystko, co macie w tym języku! Wszystkie kamienne tabliczki, wszystkie odpisy! Zapomnijcie o wszystkim, czego się nauczyliście!
– Tego możecie być pewni – solennie przyrzekł profesor Widst. – Ale co poczniemy ze szlachcicem? On wie tyle samo co ja.
– Już niedługo nic nie będzie pamiętał – oświadczył komendant, wyręczając medyka. – Wszyscy ci ludzie natychmiast staną przed sądem. Decyzja należy do sądu, ale dla niego nie widzę nadziei.
Młodą kobietę pozostawiono w jej wiosce. Była to dziewczyna wybrana na ofiarę ze względu na swe dziewictwo. Mieli nadzieję, że nigdy nie dowie się, co miało stać się z nią tej nocy.
Komendant z galanterią zwrócił się do Villemo:
– Muszę przyznać, że wasz mąż, a zwłaszcza wasz krewniak Ulvhedin, potrafią dokonać zadziwiających rzeczy! Czy wam także to imponuje, pułkownikowo?
– Oczywiście – odparła oschle.
– Villemo też sporo potrafi – zaśmiał się Dominik, rozbawiony jej skwaszoną miną.
Komendant zachichotał pogardliwie. Nie dostrzegł u niej żadnych szczególnie nadprzyrodzonych zdolności.
Pomóż mi teraz, Tengelu Dobry, błagała w myślach zgnębiona Villemo. Pomóż mi przekonać tego niedowiarka, że i ja coś potrafię!
Ale żadna siła nie napływała do jej dłoni.
Bardzo proszę, Tengelu Dobry! Zrób coś!
Dominik wyczuwał jej wewnętrzne zmagania i niebywale go to bawiło. Villemo, widząc jego reakcję, wpadła w jeszcze większą złość.
Och, nie! westchnęła w głębi ducha. Tengel był człowiekiem o surowych zasadach. Na pewno nie podobałoby mu się trwonienie cennych mocy tylko po to, by zaimponować innym. I na pewno miał w tym swoją, jakże teraz niewygodną dla Villemo, rację.
Do diaska, zaklęła pod nosem.
Ale może Sol, moja pokrewna duszo, ty mnie rozumiesz, prawda? Nie zawahałabyś się w takiej sytuacji. Bardzo cię proszę, tu chodzi o godność i prestiż córki Ludzi Lodu!
I nagle…
Cudowny strumień energii popłynął od serca aż do ramion. Dziękuję, Sol, wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz!
– A więc nie wierzycie w moją nadprzyrodzoną moc? – z triumfem w głosie zawołała Villemo do komendanta.
– Czy chcecie, bym rzuciła kilka lśniących błękitnym światłem kul na równinę? Patrzcie zatem.
Płynnym ruchem wyciągnęła przed siebie ręce, i paff! z głośnym sykiem spłynęła z jej dłoni jedna jedyna nieduża rozświetlona kulka… Opadła na ziemię i, podskakując jak przestraszona żaba, zniknęła w oddali.
Villemo z niemądrą miną przyglądała się temu zjawisku. Dominik śmiał się do rozpuku na końskim grzbiecie. Słyszała, że Ulvhedinowi i Tristanowi także jest wesoło, i przez chwilę jej urażona ambicja rozpaliła jeszcze większy gniew, ale w końcu wrodzone poczucie humoru wzięło górę.
– To Sol – wyjaśniła na swój nieodparcie czarujący sposób. – Powinnam się była tego spodziewać po tej szelmie. Dostałam za swoje!
Jednakże komendant i nadworny medyk patrzyli na nią teraz inaczej, z pełnym podziwu zdumieniem w oczach. I o to przecież chodziło!
W Kopenhadze rozstali się. Tristan i jego krewniacy pragnęli powrócić do Gabrielshus.
– Skontaktujemy się z wami – zapewnił komendant. – I pamiętam o waszej prośbie, pułkownikowo. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, zapewniam.
Popatrzyli na nią badawczo, ale z niewinnej minki Villemo nic nie byli w stanie wyczytać.
Wyjaśnienie przyszło kilka dni później.
Z zamku przybył posłaniec. Przekazał pismo, na którym widniała imponująca królewska pieczęć.
Był to glejt sporządzony przez Jego Wysokość króla Christiana V dla obywatela norweskiego Ulvhedina Paladina z Ludzi Lodu. Za wierność królewskiej osobie i dokonanie chwalebnych czynów w obronie majestatu może on od tej pory swobodnie podróżować po obu krajach. Glejt ten stanowił gwarancję, iż jego właściciel znajduje się pod ochroną Jego Królewskiej Mości. Ulvhedin nie był już wyjęty spod prawa, cofnięto nagrodę wyznaczoną za jego głowę.
Villemo promieniała jak słońce. Dominik stwierdził, że wygląda na nieprzyzwoicie z siebie zadowoloną, ale wszyscy w głębi ducha byli jej ogromnie wdzięczni i świętowali wolność Ulvhedina. Przypuszczali, że król otrzymał bardzo ostrożne sprawozdanie. Spisek przeciwko jego osobie, nic więcej.
Następnego dnia Tristan jak zwykle zaszedł do rodzinnego grobowca i przysiadł koło miejsca wiecznego spoczynku Branislavy. Tym razem jednak nie był sam, towarzyszyła mu Villemo. Usiadła obok niego.
– Czy ona była wspaniałą kobietą?
– Najwspanialszą.
– A ty obiecałeś zająć się jej córką i wnuczką, a teraz nie wiesz, jak sobie z tym poradzić, czyż nie tak, mój drogi Tristanie?
Читать дальше