Cecylia zarzuciła mężowi ręce na szyję i w milczeniu tuliła się do niego.
– Dziękuję, kochany – szepnęła. – A co będzie, jeżeli wszystko okaże się fałszywym alarmem?
– Tym lepiej! Dobrze nam zrobi wyjazd na Jutlandię. Od ciągłego siedzenia w domu tylko gorzkniejemy.
Tancred śnił o czarownicy Salinie. Przerażający sen…
Obudził się w ogromnie nieprzyjemnej rzeczywistości. Gardło miał suche i ściśnięte, zaczął kaszleć, gdyż w niespokojnym śnie obrócił się na plecy. Usiadł, z trudem chwytając powietrze, a wtedy pojawiły się dobrze, aż nazbyt dobrze znane objawy. Kichał, z nosa mu ciekło w pierwszym piekącym stadium kataru. Czuł, że ma podrażnioną górną wargę, bolało go gardło, a całe ciało było paskudnie obolałe.
Kiedy atak kaszlu minął, przypomniał sobie, dlaczego leży w tej komnacie, i serce podskoczyło mu w piersi.
Molly! A on jest w takim stanie!
Zrezygnowany i półprzytomny ubrał się i zapukał do drzwi swej własnej komnaty.
Nikt nie odpowiedział.
Znów wytarł nos przemoczoną już chusteczką i ostrożnie uchylił drzwi. Spotkał go wielki zawód.
Sofa była pusta, łoże starannie przykryte kołdrą.
Ale dziewczyna zjadła to, co jej przyniósł.
Wszedł do środka, na stoliku leżała kartka.
Drogi, drogi Tancredzie! Nie chciałam Cię skompromitować, wykradłam się więc, zanim ktoś się obudzi. Nie mam teraz odwagi spotkać się z kimkolwiek z wyjątkiem Ciebie, za dnia pozostanę więc w ukryciu. Jeżeli zechcesz mnie jeszcze zobaczyć, przyjdę na skraj lasu nie opodal dworu, kiedy zadzwonią na niedzielę. Twoja wierna przyjaciółka.
PS. Dziękuję za jedzenie.
Kiedy zadzwonią na niedzielę? Ależ, na Boga, to dopiero po południu! Co będę robił przez cały dzień? A ona?
Ogromnie zasmucony wsunął się do łóżka i starannie naciągnął kołdrę. Teraz to miejsce było dla niego najbardziej odpowiednie.
Służący zajęli się nim troskliwie. Przejęci przynieśli gorące napoje i zasypali go dobrymi radami. Nie zdołali jednak zapobiec temu, by nos stał się czerwony, błyszczący i opuchnięty, a oczy w bladej, zapadłej twarzy załzawione.
– Nie przydoście bi lustra. Die chcę da siebie patrzeć. Powiedzcie tylko, kiedy zadzwodią na diedzielę!
Dobrze zrozumieli jego niewyraźną mowę i obiecali spełnić życzenie.
Kiedy dzwony oznajmiły dzień odpoczynku, wymizerowany Tancred wyruszył do lasu. Czuł się okropnie, raz po raz chwytały go dreszcze. Uszy miał jak gdyby zatkane watą, w głowie szumiało, nieustannie odnosił wrażenie, że za chwilę straci równowagę. Między nim a światem zewnętrznym jakby raz po raz wyrastała ściana.
I w takim stanie musi pokazać się Molly!
Nie mógł jej zawieść i nie stawić się na spotkanie, po prostu nie mógł!
A jeżeli Molly nie przyjdzie?
Umrze chyba wtedy z niepokoju!
Skraj lasu? To bardzo nieprecyzyjne określenie.
W ciągu dnia przyszedł do Tancreda jeden ze służących i powiedział, że pytał o niego młody Dieter. Służący wyjaśnił jednak, że panicz jest przeziębiony i musi leżeć w łóżku. Nie przyjmuje żadnych wizyt. Dieter życzył więc choremu zdrowia i odszedł. Tancred gorąco podziękował służącemu.
Osłabiony przysiadł na skraju lasu. Dyszał ciężko jak po długim biegu.
Wśród drzew mignął mały elf.
– Tancredzie! – szepnął jakiś głos.
– Bolly! – krzyknął ochryple, uradowany.
Dziewczyna stanęła przed nim. Przed niepożądanymi oczami kryło ich kilka krzewów.
– Ależ, Tancredzie, czy ty też jesteś przeziębiony? A ja się tak wstydziłam mojej chrypy!
– Boja biła, i busisz być w lesie! Tak die boże być! – powiedział przerażony. – Czy boli cię gardło?
– Tak, i w piersiach.
– O Boże! Busisz iść do dobu.
– Ale dokąd? Boję się.
– Bolly, jesteś czarująca, dawet kiedy jesteś przeziębioda. Ja wyglądab okropdie.
– Wcale nie! Jesteś bardzo przystojny.
– Dziękuję ci, boja biła przyjaciółko. Wybacz, że die zbliżab się do ciebie.
Uszczęśliwieni spoglądali sobie głęboko w oczy, aż Tancredowi znów zaczęło lecieć z nosa i musiał ją przeprosić.
– Busisz się gdzieś schrodić – powiedział potem. – Barzdiesz. Czy daprawdę die chcesz iść ze bdą do dobu?
Wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił. Tancred zastanawiał się, dlaczego.
– Nie, nie mogę. Boję się komukolwiek zaufać.
– Chodź więc do wozowdi! Widziałeb, że tab jest trochę biejsca.
Tę propozycję przyjęła, a że zrobiło się już dość ciemno, przemknęli się do dworu wzdłuż rowu, po którego obu stronach rosły wierzby.
Tancred kilkakrotnie przebył odległość między domem a wozownią, gdzie w zimnej i nieprzyjemnej komórce ulokował Molly. Służba stała w oknach, przyglądając się, jak chłopak nosi do wozowni jedzenie i pościel.
– Przecież on chwieje się na nogach – rzekła ochmistrzyni: – Biedny chłopiec!
– Pozwólcie mu na to – powiedział służący. – Jest młody i romantyczny, a dziewczyna najwyraźniej nie ma dachu nad głową. Młody pan Tancred jest urodzonym rycerzem, na pewno nie wydarzy się tu nic nieprzystojnego.
– Ale spójrz, zatrzymuje się i ociera pot z czoła. Powinien natychmiast znaleźć się w łóżku.
– Tak, masz rację. Musimy wziąć całą sprawę w swoje ręce.
Kiedy Tancred skradając się wrócił do domu, w drzwiach oczekiwał go sztab służących.
– Panie Tancredzie – powiedział sługa. – Możecie zaufać naszej lojalności. Bardzo niepokoimy się stanem waszego zdrowia, a i młodej damie nie wyjdzie na dobre mieszkanie w komórce.
Tancred, cały w pąsach, przez chwilę milczał, po czym westchnął i uśmiechnął się z rezygnacją.
– Widoczdie dic die potrafię zrobić doskodale. Jeśli tylko uda się wab ją przekodać…
Pół godziny później Molly znalazła się we dworze, w ciepłej komnacie, przebrana w suche szaty i nakarmiona. Tancred przycupnął na brzegu jej łoża i wpatrywał się w nią uszczęśliwiony.
– Teraz już wszystko będzie w porządku. Odi są dobrzy, Bolly. Powiedziałeb ib tylko, że boisz się wracać do dobu, bo ktoś chce ci wyrządzić krzywdę. Podieważ wszyscy są dowi, dikt die wie, kib jesteś. Tylko że basz na ibię Bolly.
Uśmiechnęła się do niego niepewnie.
– Mam nadzieję, że wkrótce będziemy zdrowi. Bardzo mi się nie podoba, kiedy nazywasz mnie Bolly.
– Przepraszab – roześmiał się.
– Chyba masz gorączkę. Powinieneś się położyć.
– Basz rację. Dobrze ci tutaj?
– Wspaniale, miłosierny Tancredzie. Dobranoc, i dziękuję za wszystko.
– Dobradoc, dajbilsza!
Po cichutku opuścił pokój. Stał pod drzwiami owładnięty błogim uczuciem szczęścia aż do czasu, gdy znów musiał wyciągnąć ręcznik. Tak, ręcznik, ponieważ małe chusteczki dawno już przestały wystarczać.
Nazajutrz z nosa już mu nie ciekło. Zamiast tego cały był paskudnie zapchany, a ból przeniósł się niżej, w piersi.
Czy naprawdę musi przerabiać tę lekcję jeszcze raz? Ostatnio choroba ciągnęła się parę tygodni. Teraz to nie może się powtórzyć!
Posłusznie więc stosował się do zaleceń służby i spędził w łóżku cały dzień.
– Panienka również musi wygrzać się pod kołdrą – orzekł sługa.
Tancred uznał, że brzmi to rozsądnie.
Tego dnia musieli zadowolić się przesyłaniem liścików. Najpierw były to wzajemne uprzejme pytania o samopoczucie, później treść stała się bardziej gorąca.
Nie zajmuj się mną, pisała Molly. Jestem dla Ciebie nikim. Ty jesteś tak czysty i szlachetny.
Читать дальше