– Ona sama tego chciała – mruknął Vendel. – Znałem ją. Była ich szamanką.
I moją teściową, miał już na końcu języka, ale w porę się powstrzymał.
– Szamanką? – powtórzył szeptem ktoś z załogi, pobladły ze strachu. – Wybaw nas, Panie!
– Nie musicie się jej lękać – uspokajał Vendel. – Była moją przyjaciółką, nie wyrządzi wam krzywdy, przynajmniej dopóki ja jestem z wami.
Nie mógł powiedzieć, że są tej samej krwi, zmarła i on. I tak nikt by w to nie uwierzył.
– Odeszła kilka dni temu – wyjaśnił, rzucając ostatnie spojrzenie na postać znikającą za nimi. – Pragnęła śmierci, bo dopełniło się już jej życie.
Wymówił te słowa nie bez goryczy, a załoga popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Upłynęło wiele czasu, zanim Vendel zdołał wymazać z pamięci obraz martwej szamanki na lodowej krze. Natomiast wielką przyjemność sprawiła mu możliwość posługiwania się rosyjskim. Dobrze opanował ten język, a kiedy mówił po juracku, zawsze miał wrażenie, że porusza się po niepewnym gruncie. Zaznajomił się z członkami załogi i pomagał im jak umiał. Ku jego uldze nie polowali już na foki, nie mieli bowiem ani chwili do stracenia, jeśli chcieli dotrzeć do Archangielska przed zimą.
Po koniec sierpnia, choć Vendel nie zdawał sobie z tego sprawy, minęli cieśninę na południe od Nowej Ziemi. Właściwie powinni byli przybić do brzegu i zejść na ląd w Naryan Mar, handlowym ośrodku Juratów nad wybrzeżem Oceanu Lodowatego, ale nie mieli odwagi ryzykować. Vendel cieszył się z tego. Gdyby znów spotkał teraz Juratów, odczułby bolesną rozterkę i mógłby podjąć nie do końca przemyślane decyzje. Tęsknił za domem i w krainie Juratów zawsze czułby się więźniem, jednocześnie jednak dręczyłyby go wyrzuty sumienia, że nie wraca do Sinsiew. Nigdy nie dałoby mu to spokoju. Fakt, że kapitan statku decydował o kierunku jego podróży, i to, że on sam nie ponosi za nic odpowiedzialności, odpowiadało mu w tym stanie, w jakim się teraz znajdował.
To wiatr ze wschodu, myślał. Prowadzi mnie do domu!
We wrześniu nadciągnął mróz. Twarz szypra coraz częściej bywała zachmurzona, palił swą machorkę, śmierdzącą jak wszyscy diabli, i wrzeszczał na załogę, jakby chciał, by wskoczyli do wody i popychali statek.
Udało im się okrążyć półwysep Kanin i wpływali właśnie na wody Morza Białego, gdy bezlitosny mróz stężał. Z przerażeniem patrzyli, jak lód pokrywa maszty i liny, a potem cały kadłub. Bez ustanku odrąbywali lód, aby ciężar nie ściągał szkuty w dół, w wodną otchłań. Tylko sternik uniknął tej roboty. Vendel pracował ze wszystkich sił, przerażony białym widziadłem, które zdawało się owiewać statek i oblekać go kolejną warstwą lodu. Był ciepło ubrany, opatulony od stóp do głów, ale dłonie musiał mieć wolne, coraz bardziej mu więc sztywniały.
Z mozołem starali się uwolnić statek od lodu. Wiatr był dobry, kierował ich wprost do Archangielska. Zejście na ląd na nic by się nie zdało, zewsząd otaczało ich zamrożone pustkowie.
Vendel nie myślał już o niczym innym, jak tylko by cało dotrzeć do Archangielska. Plany dotyczące dalszej podróży do Szwecji musiał odłożyć na później. Nie był jeszcze nawet w połowie drogi do domu.
Zaczął padać śnieg, który coraz bardziej utrudniał pracę. A pewnej nocy wydarzyło się to, czego obawiali się najbardziej. Szkuta zaczęła się przechylać.
– Idziemy na dno! – krzyknął ktoś z załogi, oszalały ze strachu.
– Jeszcze nie! – odkrzyknął Vendel.
Wszystko się zmieniło. Zamiast wiecznego słońca panowała teraz głęboka ciemność, w ciągu dnia zmieniająca się w niebieskawą szarówkę. Naprawdę jasno nie było już ani przez chwilę i musieli ze wszystkich sił wytężać wzrok, by bezbłędnie ocenić, w którym miejscu należy uderzyć, by skruszyć lodową powłokę.
Vendel złapał wielki młot i rzucił się, by rozbijać lód na przechylonej burcie statku. Inni pomagali mu gnani strachem, szyper wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słyszał z powodu ciągłego łoskotu uderzeń.
Wyglądało na to, że udało im się odrobinę zmniejszyć przechył. Niestety, jeden z marynarzy sięgnął zbyt daleko, stracił równowagę i runął w dół, w ostatnim momencie jedną ręką chwytając się relingu.
Rzucili się, by wyciągnąć go na pokład.
– Utknąłem! – zawył. – Zaklinowałem się w lodzie!
Lód coraz mocniej napierał na kadłub statku i najwidoczniej noga zakleszczyła mu się między odłamkami kry. Vendel przewiązał się liną w pasie i wskoczył do wody.
Nigdy nawet nie przypuszczał, że może ona okazać się tak zabójczo zimna. Zaparło mu dech w piersiach, rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza w płuca. W końcu jakoś udało mu się odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Młotem, który zabrał z pokładu, szybko uwolnił nogi marynarza z lodowego uścisku i nieszczęśnika można było wciągnąć na pokład.
Ponieważ jednak Vendel i tak już znalazł się w wodzie, uznał, że ma niepowtarzalną szansę, by oczyścić szkutę. Krzyknął do towarzyszy i zaczął tłuc młotem w lód, który zebrał się w trudno dostępnym miejscu na burcie.
Nie mógł zbyt długo przebywać w wodzie, spieszył się więc jak mógł. Upłynęło może parę minut, gdy zauważył jednocześnie dwie rzeczy: szkuta podniosła się z groźnego przechyłu, a on stracił czucie w nogach.
– Wyciągnijcie mnie! – zawołał, odkrył bowiem jeszcze jedno: sam znalazł się w kleszczach lodu.
Upłynęło nieco czasu, zanim zdołali go wyrwać z objęć kry. W końcu jednak się udało. Na wpół nieprzytomnego przeciągnięto go przez reling.
– Uratowałeś szkutę – mruknął kapitan. – Ale jesteś szalony, człowieku, nie znasz tej lodowatej wody. Szybko, chłopcy, kładźcie go na koi!
Włożyli jego stopy do gorącej wody, nacierali i szczypali. Ratowali także i jego towarzysza, który jednak przebywał w wodzie krócej. Vendela ułożyli na koi, okrywając ciepło wszystkim, co tylko mogli znaleźć.
Vendel jednak nic nie czuł. Ku ogromnej rozpaczy nogi miał jak martwe.
Dwa dni później dotarli do Archangielska.
Vendel nadal leżał. Nie mógł się ruszyć. Załoga stała wokół niego, słuchając, jak bredzi w wysokiej gorączce. Patrzyli po sobie i dziwili się…
Zaniesiono go na ląd, do małej portowej knajpki, która przyjmowała gości. Przybytek był to dość obrzydliwy, ale sprowadzili do Vendela medyka, który się nim zajął.
Kiedy skończył badanie, długo spoglądał na Vendela, ale nic nie powiedział. Po prostu odszedł.
Mniej więcej po godzinie przyszli dwaj inni. Mieli charakterystyczny rosyjski wygląd.
Pytali, skąd się tu wziął.
Vendel wyjaśnił, że przez długi czas mieszkał u Jurat-Samojedów.
Nie, nie; chcieli wiedzieć, gdzie są jego rodzinne strony.
– Sankt Petersburg – odparł, było to bowiem najbliższe Szwecji miejsce na terytorium rosyjskim i bardzo pragnął tam właśnie zostać odesłany.
Jeden z mężczyzn gwizdnął przez zęby.
– Nie po rosyjsku mówiłeś, kiedy leżałeś w malignie.
Vendel starał się opanować nagłe przerażenie.
– Nie, to był prawdopodobnie juracki.
– Hm – powiedział mężczyzna z niedowierzaniem. – Kapitan mówił co innego. On zna Juratów z Naryan Mar. Nie mówiłeś po juracku. I skąd taki jasnowłosy człowiek znalazł się w tym lodowym piekle?
– To długa historia – mruknął Vendel, nieprzygotowany na to pytanie.
– Tak też myślę – odparł drugi. – Ale powiem ci jedno, mój knechcie! Tu w Archangielsku mamy wielu jeńców wojennych, którzy dla nas pracują. A szyper na statku rozpoznał twój język. Słyszał, jak rozmawiają w nim jeńcy. W gorączce mówiłeś po szwedzku, młody człowieku. Zaraz przyjdą po ciebie żołnierze. Masz sporo do opowiedzenia, prawda?
Читать дальше