– Tak, matko – odparł Ngut o nieprzeniknionej twarzy, w której żyły, zda się, tylko błyszczące skośne oczy.
– A teraz, mój synu, podaj mi bęben. Przekazuję ci go, od tej chwili należy do ciebie.
Nagła zmiana decyzji Sinsiew zaskoczyła Vendela, ale też i bardzo uradowała.
– Zaraz musimy zacząć przygotowania do odjazdu. I nie martw się, Sinsiew, pewnego dnia tu wrócimy, byś mogła znów zobaczyć rodziców. Przywieziemy ze sobą wiele potrzebnych rzeczy. I wnuki, by dziadkowie mogli się nimi nacieszyć. – Śmiał się ze szczęścia, ale Sinsiew zachowywała się niezwykle powściągliwie i odwróciła się, gdy nocą pragnął się do niej zbliżyć.
Vendel ogromnie radował się dzieckiem, którego oczekiwała, i uroczyście przyrzekł, że nic złego nie przytrafi się jej podczas podróży. Taki był uszczęśliwiony, że nie zwrócił uwagi na niezwykle chłodne zachowanie żony.
A następnego ranka zniknęła Tun-sij. Po cichu, bez żadnych ceremonii.
Vendel, zrozumiawszy, że Tun-sij nie żyje, udał się natychmiast w miejsce składania ofiar. Na ołtarzu znalazł jej naszyjnik z zębów niedźwiedzia, ale nie było żadnego świeżego kopca kamieni, który wskazywałby na jej grób.
Tun-sij nie była wielkim myśliwym. Najwidoczniej pochowano ją w „zwykły sposób”.
Co to oznaczało, pozostało dla Vendela zagadką. Odczuwał głęboki żal po niej, nie mógł powstrzymać napływających do oczu łez.
Irovar spotkał go u wyjścia ze świętego miejsca, tak jak kiedyś, na początku lata. Wtedy była z nim Tun-sij. Teraz twarz Jurata poszarzała od zgryzoty.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Vendelu – rzekł Irovar, chcąc pocieszyć zbolałego zięcia. – Tun-sij będzie się za tobą wstawiać w świecie duchów.
Cóż to za pociecha!
Vendel bardzo szybko zauważył coś nowego: wraz ze śmiercią Tun-sij zanikły wszelkie więzy łączące go z Sinsiew. To wola szamanki wzbudziła w nim pożądanie. Teraz widział swą żonę dokładnie taką, jaką była: całkiem mu obcą, wyrażającą opinie, z którymi żadną miarą nie mógł się zgodzić. Nawet jej nie lubił!
Ale oczekiwała jego dziecka i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by zawieść ją w takich okolicznościach. Kontynuowali więc przygotowania do podróży, choć Sinsiew robiła to wyjątkowo niedbale i obojętnie.
Ostatniego wieczoru przed wypłynięciem łodzi Sinsiew poprosiła ojca, by przeszedł się z nią wokół obozu. Jak powiedziała, pragnęła po raz ostatni przyjrzeć się drogim sercu okolicom. Ngut zaprosił Vendela do siebie na pożegnalny poczęstunek. Był wszak jego szwagrem, powinni trochę ze sobą porozmawiać przed rozstaniem.
Z tej rozmowy Vendel nie pamiętał ani słowa. Podano mu chyba jakąś zupę, gorącą, parującą, mocno przyprawioną. Nie była najgorsza, Sinsiew i Ngut wspólnie ją ugotowali specjalnie dla Vendela…
Pamiętał tylko gorejące oczy Nguta, blisko, tuż przy swojej twarzy. Badawczo na niego patrzyły, a potem zapadł w osobliwy półsen, w którym duch Tun-sij krążył dookoła w poszukiwaniu samego siebie.
Było to nad wyraz zadziwiające doznanie, a gdy się obudził, wszystko wokół niego się kołysało. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą drewniany sufit. Deski? Nie było ich w obozie Nieńców!
Sinsiew?
Pomacał ręką obok siebie, ale dłoń natrafiła tylko na twardy kant pryczy. Jego rzeczy w węzełku leżały obok.
Vendel podniósł się gwałtownie i usiadł na łóżku.
Znajdował się na pokładzie statku. Wstał oszołomiony, znalazł drzwi i przedostał się na górę, na pokład.
Morze. Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie pokryte lodem morze.
Marynarze przyglądali mu się z niezgłębionym wyrazem twarzy.
– Moja żena? – zapytał po rosyjsku.
Kapitan, którego poznał wcześniej podczas kilku rozmów w wiosce, potrząsnął głową.
– Wasza żona nie chciała jechać. To ona i jej brat przynieśli was nocą. Przykro mi, nic nie mogliśmy zrobić.
– Ale ja…
Vendel podbiegł do relingu. Ale ja zostawiłem tam dziecko, myślał z rozpaczą. Moje dziecko, które narodzi się, gdy tylko rozpocznie się lato! Nie mogę zostawić mego dziecka!
Z Sinsiew już zrezygnował, odczuwał nawet swego rodzaju ulgę, że się jej pozbył. Ale dziecko! Jego dziecko. I… o zgrozo! Dziecko z rodu Ludzi Lodu! Dotknięte przekleństwem?
Nie, Tun-sij twierdziła, że w Taran-gai był chłopiec, na którego spadł cały ciężar złego dziedzictwa. Dziecko Vendela ujdzie więc wolno. Ale tak chciał zająć się małą istotką, zobaczyć ją, pielęgnować.
Taran-gai?
Nigdzie nie było widać szczytów. Żadnego lądu. Słońce…
Nie, wiecznie świecące słońce nic mu nie powie.
– Jak długo płyniemy?
– Podnieśliśmy kotwicę nad ranem – odparł kapitan. – Teraz wkrótce będzie noc.
A więc spał niemal przez całą dobę! Ach, na Boga, co ma robić? Nie może prosić, by zawrócili, to nie do pomyślenia. A poza tym otwiera się przed nim szansa powrotu do domu. Musi przecież wracać do domu. Ale dziecko, dziecko!
Serce Vendela ściskało się z bólu. Pojął teraz, że taki był plan Sinsiew już od samego początku. Wspólny plan Tun-sij i Nguta, lecz na pewno nie Irovara.
Dostarczyć go na pokład łodzi. Pozbyć się go. Ale pierwszy pomysł, by połączyć go z Sinsiew, z pewnością wyszedł od Tun-sij.
Vendel zacisnął zęby, chcąc stłumić swój gniew i żal. Posłużono się nim, w żaden sposób nie można tego inaczej nazwać.
Stał przy relingu zatopiony w smutnych myślach. Jak okiem sięgnąć, morze pokryte było dużymi i małymi kawałkami lodu. Teraz późnym latem, lód był chropowaty, niebieskawy. Statek wydawał się tak przerażająco mały, ale parł naprzód na połatanych żaglach. Wiatru mieli dość, gdyż na tych wodach wichry hulały zawsze, lecz kra nieustannie utrudniała żeglugę. Vendel spostrzegł, że szyper jest z lekka zaniepokojony. Jesień zbliża się szybkim krokiem, wyjaśnił Vendelowi, a najbardziej ze wszystkiego obawia się, że statek utknie w lodach.
To prawda, Vendel zwrócił uwagę, że słońce na krótką chwilę chowało się już nocą za horyzontem, nie świeciło też z taką samą siłą jak na początku lata.
Nagle stojący na wachcie zawołał:
– Spójrzcie! Prosto przed dziobem!
Wszyscy rzucili się, by spojrzeć we wskazanym kierunku. Na statku było siedmiu ludzi załogi i Vendel.
Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Daleko przed nimi, na wielkim kawałku kry, leżało coś, czego z tej odległości nie byli w stanie rozpoznać.
– To nie zwierzę – orzekł kapitan.
Wszyscy przyznali mu rację.
Statek parł naprzód.
– Jesteśmy chyba daleko od lądu? – zapytał Vendel.
– Tak, ale kra pozostaje w ciągłym ruchu. Wicher i silne prądy potrafią znieść ją daleko w głąb morza w ciągu kilku godzin.
Złapali wiatr w żagle.
Kapitan zawołał:
– Ster prawo!
Wszyscy już dostrzegli, że to był człowiek. Człowiek przywiązany do niewielkich sanek. Vendel widział wiele takich sań w obozie Juratów.
– Czy spróbujemy go uratować… – zaczął, ale słowa uwięzły mu w gardle. Gdy zbliżyli się do lodowej kry na kilkanaście metrów, Vendel zobaczył, że marynarze czynią znak krzyża, mamrocząc pospiesznie modlitwy do swego greckokatolickiego Boga.
On sam poczuł skurcz w żołądku. Zdążył rozpoznać, kto siedzi na saniach z oczami martwo wpatrującymi się w polarne słońce.
Tun-sij.
Jego dłonie zacisnęły się mocniej na relingu.
– Tak robią ci poganie – ze smutkiem powiedział szyper. – Kiedy chcą się pozbyć starych i niepotrzebnych, zostawiają ich na lodzie na śmierć.
Читать дальше