Domostwo Johnsena leżało trochę na uboczu. Trzeba było przejść przez nieduży zagajnik.
Nagle Malin przystanęła.
– Co się stało? – zapytał Volden.
– Nie… Nie wiem. Nagle zaczęłam się czegoś bać. Jakbym usłyszała jakiś dziwny dźwięk… Nie wiem.
Owszem, usłyszała dźwięk, który rozpoznawała. Nie słyszała go już od bardzo dawna i miała nadzieję, że może nigdy więcej nie usłyszy.
Ale nie! Znowu jest!
Zaszeleściło w krzakach i nagle stanął przed nimi ogromny zwierz z wyszczerzonymi zębami. Z gardzieli dobywało mu się głuche warczenie.
– O mój Boże – szepnął Volden i otoczył plecy Malin ramieniem, jakby chciał ją chronić. – To przecież jest…
– Wracajmy! – powiedziała Malin. – Nie! Proszę nie wyjmować noża! Uciekajmy! Jak najszybciej!
Volden jednak się nie ruszał, nie chciał pewnie mieć bestii za plecami. Widzieli wlepione w siebie żółtozielone ślepia.
Kiedy bestia wyraźnie gotowała się do skoku, Volden uznał nareszcie, że pozostaje im tylko jedno wyjście. Malin widziała, jaki jest przerażony, jak śmiertelnie się wystraszył, i podziwiała go, że mimo wszystko najpierw pomyślał o jej bezpieczeństwie. Stanął pomiędzy nią a wilkiem i wycofywali się powoli, a bestia równie wolno posuwała się za nimi.
Wydawało się teraz, że zwierzę nie chce atakować, że zamierza ich tylko zmusić do odwrotu, tak jakby to zrobił stróżujący pies, któremu ktoś niepowołany wszedł na jego teren.
– Nie przejdziemy koło niego. Nie przepuści nas – wyszeptał Volden pobladły.
Malin, która widywała takie bestie już przedtem i znała ich zwyczaje, powiedziała cicho:
– Jedyne, co możemy zrobić, to wycofać się z tego zagajnika.
– Ja nie mam ochoty uciekać.
– Ja także nie. Chciałabym zobaczyć, co się tam dalej dzieje.
– Nie sprawia pani wrażenia przestraszonej – szepnął.
– Panuję nad sobą – odparła również szeptem.
Znaleźli się poza terenem zagajnika. Wilk stał na ścieżce z groźnie wysuniętą do przodu głową. Po chwili odwrócił się i zniknął wśród pożółkłych zarośli.
Volden z trudem przełknął ślinę.
– Czy powinniśmy…?
– Nie, ja tamtędy już nie pójdę. Nigdy w życiu!
– Ale ja nie znam innej drogi do domu Johnsena. Powinniśmy obejść dookoła…
– Chyba w prawo – zaproponowała Malin, choć zdawała sobie sprawę, że to na nic.
– Spróbujmy. Uff, już i tak jesteśmy bardzo spóźnieni. Już powinniśmy być na miejscu.
Jego widoki na zwolnienie z pracy rosły. Malin współczuła mu.
Ruszyli w prawo; wyglądało na to, że będą musieli bardzo nadłożyć drogi, żeby dojść do willi. Zagajnik rozciągał się i w prawo, i w lewo, a oni nie mieli ochoty znaleźć się znowu w zaroślach.
– Kto to może hodować takie bestie? – zastanawiał się Volden wciąż szeptem, jakby nie miał odwagi mówić głośno.
– Ja myślę, że nikt.
– Myśli pani, że to jest wilk? Prawdziwy dziki wilk?
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
– Ale on jest potwornie wielki. A poza tym tutaj nie ma wilków! Zresztą samotny wilk nie zaatakowałby dwojga ludzi. Ja naprawdę nie rozumiem. To było przerażające!
– Najłagodniej mówiąc!
Głuchy grzmot wstrząsnął okolicą.
– Co to było? – zapytał Volden.
Przystanęli, żeby lepiej słyszeć.
– Jakiś straszny huk – rzekła Malin. – Proszę posłuchać, to nie milknie.
Volden zamarł.
– Słyszę trzaski i jakby skwierczenie.
– Dym! Niech pan popatrzy na niebo!
– To jest dom Johnsena! Coś eksplodowało i teraz się pali. A… A my mieliśmy tam być.
Patrzyli na siebie długo, zanim nareszcie byli w stanie coś zrobić. Te wszystkie dziwne wydarzenia, jakie się na ich oczach rozegrały, sparaliżowały ich.
To, co się stało, w jakiś sposób wiązało ich ze sobą. Jakby byli parą bezradnych ludzi wystawionych na działanie znanych i nieznanych sił natury.
Volden pierwszy się opanował i mógł coś powiedzieć:
– Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to ta bestia uratowała nam życie!
Malin nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Była śmiertelnie przerażona, ale z zupełnie innych powodów, niż Volden mógł przypuszczać.
Od tamtego dnia na cmentarzu życie Ulvara uległo zmianie.
Dowiedział się! Och, dowiedział się tylu nowych i podniecających rzeczy! Ileż ta Malin wie! I nigdy mu nic nie mówiła. Cholerna, przeklęta Malin, dlaczego mu nic nie powiedziała? O przodkach Ludzi Lodu i o tym, co w życiu zrobili.
Przeważnie jednak dotarło do niego to wszystko we fragmentach, jako napomknienia, zdania na pół stłumione.
Ulvar od dawna zdawał sobie sprawę, że on także należy do obciążonych, i był z tego bardzo dumny. A teraz usłyszał też co nieco o innych dotkniętych dziedzictwem, o swoich poprzednikach.
Ale chciał wiedzieć więcej!
Nie mógł się jednak zwrócić do Malin ani do Viljara, wiedział bowiem z doświadczenia, że odpowiedzą mu wymijająco, będą go zbywać. Wątpił natomiast, czy Henning coś wie, w każdym razie nic na to nie wskazywało.
Belinda nie mogła mu nic powiedzieć, jest na to za głupia. A że Marco o niczym nie ma pojęcia, to mógłby przysiąc. Marco i on złączeni byli więzami krwi. Ulvar często wiedział, co myśli Marco, i nawzajem.
Zastanawiał się nad tymi problemami dzień i noc.
Nikt nie może znać zbyt dokładnie losów swoich przodków, jeśli mu ktoś o tym nie opowie. Ale kto? Viljar? Niech to diabli!
W chwilach samotności, kiedy inni domownicy zajęci byli w gospodarstwie, a Marco w szkole, Ulvar przeszukiwał dom. Przetrząsnął Lipową Aleję od piwnic aż po dach.
Wiedział, że istnieje jakiś zbiór środków leczniczych, zamknięty na klucz w sypialni Viljara. Ale miał w nosie środki lecznicze, nie tego szukał.
Słyszał kiedyś, że istnieje coś więcej. Coś magicznego i tajemniczego, co rodzina ukrywa przed nim. Pewnego razu wpadło mu w ucho słowo „skarb”. Nigdy o tym nie zapomniał.
Cokolwiek jednak ten skarb zawierał, to nie przechowywano go w Lipowej Alei, tego był najzupełniej pewien.
Skarb, skarb, to było jak opętanie, ten skarb jest z nim związany, jest dla niego najważniejszy, mógłby przysiąc.
Niepewność gryzła go jak robak.
Ależ to było niesłychane przedstawienie wtedy, gdy płonął dom Johnsena wraz z właścicielem i wszystkim, co posiadał! Ulvar chichotał zadowolony. Umiał podkładać ogień pod domy, nie pierwszy raz się to wydarzyło. Ten Johnsen gadał, że trzeba zniszczyć groby Ludzi Lodu. Ulvar nie mógł mu na to pozwolić. Bo tamtego dnia na cmentarzu uświadomił sobie, jak ważni są dla niego ci, którzy tam spoczywają. Powinien nawiązać z nimi bezpośredni kontakt. On wielokrotnie już widywał duchy, tylko nie bardzo umiał kierować biegiem wydarzeń, wszystko działo się dość przypadkowo.
Czegoś w jego umiejętnościach brakowało. Och, niech to ogień piekielny pochłonie! Brak mu było jakichś umiejętności, które dałyby mu prawdziwą siłę!
A może właśnie to oni nazywają skarbem?
Jakim sposobem miał się dowiedzieć czegoś pewnego?
Jedno imię, które usłyszał na cmentarzu, nie schodziło mu z myśli:
Tengel Zły.
Słyszał je już wcześniej wymawiane szeptem i po kryjomu.
Było to dumne imię, dla Ulvara ogromnie wiele znaczyło.
Tengel Zły jest jego panem, tego był pewien. Przenikały go dreszcze, gdy tylko o nim pomyślał.
Kościelny też o mało nie spłonął w domu Johnsena, on też miał tam być.
Читать дальше