Zebrali się wszyscy wybrani, brakowało tylko Ellen. Serce Nataniela wciąż krwawiło z bólu po stracie ukochanej. Inni także nie mogli się pogodzić z jej zniknięciem, lecz na niego los dziewczyny sprowadził paraliżującą obojętność, co w tej sytuacji mogło okazać się ogromnie niebezpieczne.
Szczerze mówiąc, teraz popychały go naprzód dwa motywy: nadzieja na odnalezienie Ellen i pragnienie zemsty na Tengelu Złym za to, że mu ją odebrał.
Losem świata już tak bardzo się nie przejmował.
Czworgu wybranym towarzyszyli Rune, Ian Morahan Halkatla, Tula, a także Sol i Ulvhedin. A ponieważ ci występowali jako opiekunowie Tovy i Gabriela, pomocnicy Nataniela i Iana także postanowili się ujawnić. Grupka powiększyła się więc o Linde-Lou i Tengela Dobrego. Zgotowano im serdeczne powitanie. Tengel i Linde-Lou powiedzieli im, że Targenor mobilizuje właśnie zastępy demonów i rozmaitych innych istot na wypadek, gdyby okazały się potrzebne.
– Sądzę, że nie będzie to konieczne – orzekł Nataniel. – Ale nie miałem jeszcze czasu, by opowiedzieć wam, co ujrzałem w witrażu Benedykta Malarza.
W marszu zdał sprawozdanie z wizyty w Lipowej Alei.
Dwunastoosobowa grupa z mozołem wspinała się wśród skał ku następnemu płaskowyżowi, tam gdzie miało się znajdować wejście do Doliny Ludzi Lodu. Nataniel opowiadał, a oni słuchali, najpierw w milczeniu, potem zadając pytania i snując przypuszczenia.
Dzień już minął, ale dla nich światła nadal wystarczało. Przed rozbiciem obozu na noc pragnęli pokonać najtrudniejszy odcinek drogi, by wypocząć przed następnym dniem i zebrać siły.
Nagle Ian przystanął.
– A to co takiego?
Cała grupa się zatrzymała, patrząc za jego wzrokiem.
Tuż przed sobą mieli pagórki, wyznaczające granicę górnego płaskowyżu. I właśnie z jednego z takich pagórków w stronę ciemniejącego nieba unosiła się smużka dymu.
– Jeszcze jedna – pokazał Gabriel nieco dalej.
– Ktoś tam siedzi – mruknął Nataniel.
Przez moment zdumieni przypatrywali się zjawisku. Ognisko tutaj, na takim pustkowiu?
W ogniskach tych było coś osobliwie strasznego. Coś… obcego… A mimo to znajomego.
Tengel Dobry ze ściągniętą twarzą powiedział:
– Sądzę, że powinniśmy wezwać Inu.
Mruknął kilka słów w stronę nadciągającej nocy i zaraz potem odziany w futra Taran-gaiczyk zaczął schodzić w ich stronę. Dwornie skłonił się wszystkim po kolei, odwzajemnili powitanie.
– Inu – rzekł Tengel Dobry. Dla wszystkich naturalne było, że przejął dowodzenie grupą. – Inu, czy znasz te ognie?
Nieduży człowieczek przyglądał im się przez chwilę.
– Tak – odparł drżącym głosem. – Czy słyszycie?
Nastawili uszu. Z początku wychwycili jedynie niezwykłą ciszę gór, w której słychać było tylko słabe szepty wiatru w trawie. Potem jednak pojawiło się co innego: osobliwie obce czarodziejskie pieśni, wznoszące się ku niebu. Przypomniały im się słowa: „A kiedy pieśń została odśpiewana, zawsze kogoś w Taran-gai spotykało nieszczęście…”
– Kat. I Kat-ghil – szepnęła Sol. – Wnuk i prawnuk Tengela Złego z Taran-gai. Źli czarownicy składający ofiary z ludzi, otaczający się duchami z nieznanych, straszliwych sfer.
Popatrzyli po sobie, czując, jak opuszcza ich odwaga. Potem znów skierowali wzrok w górę, na przerażające postacie przy ogniu.
A były to dopiero forpoczty zła, czyhającego na nich w Siedzibie Złych Mocy.
***