W takim to pożałowania godnym stanie zastał mnie medyczny anioł w kraciastej koszuli.
– Nie pytaj mnie, jak się czuję! – wyszlochałam.
– O, rany. Właśnie widzę, że nie bardzo. Co się stało? Szczur ci jednak umarł?
– Nie, komputer…
Stał nade mną przez chwilę, ogarniając całość tej żenującej sceny wzrokiem i umysłem. W końcu powiedział:
– Na razie możesz korzystać z mojego. Mam całkiem przyzwoitego IBM-a.
– Jaka… pa-pamięć? – wychlipałam.
– Dwa giga RAM-u. Podrasowany. Z dwurdzeniowym procesorem.
Rozkleiłam się na amen.
– Dlaczeegooo jesteś dla mnieee taaki dooobryyy? – wygłosiłam najbardziej kiczowatą i zużytą kwestię z telenoweli, łkając tradycyjnie w ścierkę do naczyń, bo znów nie mogłam znaleźć chusteczki. Nienawidziłam się za to. Dwa giga! Pewnie chodzi pod XP?
Andrzej złożył dłonie jak do modlitwy.
– Reszka, proszę… Jesteś pierwszą kobietą od bardzo długiego czasu, która nie wlazła mi do łóżka po trzech godzinach znajomości, a po czterech nadal pamiętałaś jak się nazywam. W dodatku, na miły Bóg, ty chyba czytasz książki! Błagam, nie budź mnie z tego snu!
Udało mu się mnie rozśmieszyć. Jedną z głównych cech, jaką cenię u facetów, jest poczucie humoru.
– Dziękuję, jesteś kochany. Wiesz, jak pocieszyć kobietę.
Nie miałam prądu. Nie miałam szczura, za to zyskałam przyjaciela, który mi pożyczy komputer. Świat jakby zrobił się jaśniejszy. Czas zebrać się do kupy i stawić czoła rzeczywistości. Wytarłam zamaszyście nos i rozejrzałam się po otoczeniu. Wymiana instalacji, malowanie, suszenie podłogi, bo cholerny Zbychu wylał mi w kuchni całe wiadro wody. Pod deskami musi być istne bagno. Chwała Bogu, że nie ma tu parkietu, bo wstałby już na pół metra.
– Uch, potrzebuję kawy. – Z grymasem na twarzy podniosłam za resztkę kabla formę abstrakcyjną, która kiedyś była moim dzbankiem. Żadnej kawy chwilowo, no way.
– Przyniosę drzewa – zaofiarował się Andrzej i poszedł do drwalki.
Zajrzałam do jadalni, potem do sypialni. Wszystko wyglądało na lekko przykurzone. Przejechałam palcem po futrynie drzwi, na opuszku pozostał mi czarny ślad, jakby trochę tłusty. No tak, sadza. Wszystko do mycia, zasłonki do prania, gigantyczne sprzątanie – na samą myśl ogarniało mnie zniechęcenie. Żeby tę babę szlag trafił… To znaczy bardziej niż teraz. Z niechęcią popatrzyłam na wrota do „bunkra” i wzdrygnęłam się. W zakamarkach przy zawiasach, w szparze koło futryny czaiło się kilka niebieskich iskierek. Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz i wstają mi włosy na karku, a skóra na twarzy cierpnie. Znajome objawy. Kiedyś w podobnym stanie rzuciłam się na chłopaka ze studiów, który ukradł mi pracę na zaliczenie. Nie wdając się w szczegóły, wizytował potem pogotowie.
– O nie – wycedziłam. – Żadne takie. Won mi stąd!
Stanowczym ruchem sięgnęłam do klamki.
* * *
Andrzej, wracający z naręczem szczapek, z niemałym zdumieniem ujrzał, jak w amoku latam w tę i nazad, dźwigając w objęciach zakurzone pudła, torebki, słoiki – cały „czarnoksięski” majdan Katarzyny – i zwalam je na kupę pośrodku podwórka.
– Co ty robisz?
– Sprzątam! – odkrzyknęłam. – Zrób kawy, Andrzejku. To jeszcze chwilę potrwa.
Nie zdawał sobie sprawy, że zjawa Katarzyny kręci się dokoła, złorzecząc straszliwie, a ja udawałam, że jej nie widzę, co ją jeszcze bardziej rozwścieczało. Wydawała się słaba po wczorajszej rozprawie, półprzezroczysta jak rozwodniony nadmiernie sok. Doznałam olśnienia. Skąd czerpał energię Eryk? Podejrzewałam, że ze mnie. Kiedy przerwałam ochronny krąg z lusterek, zyskał dostęp do obfitego źródła. Dlatego stał się silniejszy, bystrzejszy i mógł „wyrażać życzenia”. Możliwe, że podobnego procederu dopuszczała się Luśka. A także rodzeństwo Weissów. Cała czwórka lśniła pożyczonym blaskiem mojej aury. Jednak wszyscy szlachetnie i lojalnie stanęli u mego boku podczas rozprawy ze starą wiedźmą. Skąd brała siłę Katarzyna? Chyba z niczego żywego, skoro wiało od niej mrozem jak z megalodówki. Jej upór w trzymaniu się magazynu nasuwał mi pewną ciekawą teorię.
Prawdopodobnie właśnie likwidowałam jej „baterie”.
Ruch w obejściu, rzecz jasna, przywabił innych mieszkańców Czcinki. Gromadzili się w półokręgu na skraju podwórza, ze zdumieniem obserwując moje poczynania. Otrzepałam bluzkę z kurzu, schyliłam się i podniosłam ze stosu pożółkłą kopertę.
– Jest tu… pani Wieruchowa? – odczytałam nazwisko.
Upłynęła dłuższa chwila, nim z gromady wysunęła się nieśmiało starsza kobieta. Lękliwie zajrzała do środka i wyjęła starą fotografię.
– Toż moje ślubne! – krzyknęła. – Co ja się napłakałam, jak zginęło!
Pokiwałam głową.
– Walenty Rosiak! – Wyłowiłam jakąś szmatę z papierowej torebki.
– Moje gacie! – zawołał sołtys ze zgrozą. Krąg zacieśnił się z rosnącym zainteresowaniem.
– Rajecka Zdzisława!
Tym razem była to wsuwka i dwa długie siwe włosy. Zbychu Rajecki zrobił krok do przodu, drapiąc się po potylicy.
– Umarła – zahuczał basem. Stojąca obok znajoma babina z laską pogłaskała go po ramieniu. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia.
– Babcia cię pozdrawia – szepnęłam cicho, wkładając mu więzidło starej pani Rajeckiej do ręki. A głośno dodałam: – Panie Zbyszku, rozpali mi pan tu ognisko?
Kiwnął głową na znak zgody.
– Duże? – zapytał tylko.
Popatrzyłam na stertę gratów, obejrzałam się na dom, robiąc w myślach kalkulację.
– Duże – zadecydowałam stanowczo.
W ten sposób czcinkowianie odzyskali swoje rzeczy, stracone nieraz przed dziesiątkami lat. Muszę przyznać, że nie były to przedmioty kosztowne, za to niektóre miały dużą wartość sentymentalną: zdjęcia, listy, drobne pamiątki rodzinne warte grosze, ale dla właściciela nieraz bezcenne. Na własne oczy widziałam, jak jakiś staruszek rozpłakał się ze wzruszenia, obracając w palcach blaszany tandetny pierścionek, który kiedyś, dawno temu kupił na jarmarku swojej narzeczonej. Pani Dziewońska szlochała nad pojedynczym kolczykiem, który został jej po córce. Przedmioty bez właścicieli trafiały do buzującego ognia, podobnie jak włosy i podejrzane zielska, które znajdowałam w niektórych zawiniątkach. Rajecki dostał swój zakrwawiony rękaw i ceremonialnie wrzucił go do ogniska. Atmosfera robiła się coraz radośniejsza, jakby ludziom spadł z ramion ciężar tak długo noszony, że już przestali go zauważać. W końcu dotarłam do słoja z jakąś tajemniczą zawartością.
– Makaron? – mruknęłam niepewnie, zbliżając szkło do oczu. Sekundę później omal nie upuściłam naczynia. To nie był makaron. Litrowy słój po korniszonach niemal pod wierzch wypełniały okrawki paznokci. Katarzyna musiała go zapełniać systematycznie całe życie.
– Dobry Boże…
Podałam słój Andrzejowi, który bez słowa odkręcił go i wsypał wszystko do ognia, a Rajecki troskliwie przegrzebał żar kijem, by na pewno wszystko pochłonęła oczyszczająca pożoga.
Ktoś przyniósł chleb, ktoś smalec i kiszone ogórki. Fryszkowska przytaszczyła swój słynny kwas chlebowy. Andrzej z sołtysem wynieśli na powietrze stół z jadalni i przed Szyftówką odbywał się regularny piknik. No cóż, święto – w pewnym sensie paliliśmy czarownicę. Tylko Dziewońscy, w świeżej żałobie, trzymali się na uboczu i nie brali udziału w zabawie.
Tryumfalnie wyniosłam z domu wielką ślubną fotografię małżeństwa Szyft – Kobielak.
Читать дальше